Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Wywiady

 

Publikacje

Książki

Eseje

Working Papers

Artykuły

Wywiady

CV

Kontakt

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Głos Wybrzeża", Gdańsk, 12 stycznia 2001 r.

 

Teraz trzeba być w Polsce

 

Z prof. dr. hab. Grzegorzem W. Kołodko rozmawiają Tomasz Borkowski i Jacek Mach

 

- Co pan teraz porabia, panie profesorze?

 

- Jak zawsze - pracuję. Jestem z powrotem w ojczyźnie po ponad trzyletnim pobycie za granicą. Co robiłem przez ten czas, można przeczytać w mojej najnowszej książce. Teraz znowu zajmuję się zajęciami akademickimi, które prowadziłem wcześniej. Jestem przecież od lat profesorem zwyczajnym w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej, gdzie rozpoczynam wykłady z nowym semestrem. Przyjąłem też zaproszenie profesora Andrzeja K. Koźmińskiego - rektora Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie - gdzie nie tylko wykładam zagadnienia związane z globalizacją, integracją i posocjalistycznymi zmianami, ale także stworzyłem nowy instytut naukowy pod nazwą Centrum Badawcze Transformacji, Integracji i Globalizacji, a od angielskiej nazwy, w skrócie, TIGER. Koncentrujemy się w naszych badaniach na kwestiach związanych głównie z problemami posocjalistycznej transformacji i integracją gospodarek naszej części świata z gospodarką europejską i światową w szerszym kontekście procesów współczesnej globalizacji. Są to badania prowadzone z perspektywy porównawczej, w których chcemy wydobyć pewne prawa i prawidłowości rządzące współzależnościami między globalizacją a transformacją. Oczywiście, bliska koszula ciału, stąd też szukać będziemy odpowiedzi na pytania, co z tego wynika dla Polski, tak odnośnie do szans, jak i zagrożeń, bo jednego i drugiego nie brakuje.

 

- No właśnie, co z tych współzależności wynika dla Polski? Jak pan patrzy na ojczyznę, po trzyletnim pobycie za granicą?

 

- To zależy czy patrzeć wstecz, czy do przodu. Osobiście zawsze staram się patrzeć pragmatycznie i programowo, a więc do przodu. Ale by mieć właściwą diagnozę tego, co się wokół dzieje i rozumieć, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej, niezbędne jest również spoglądanie wstecz. W takim kontekście ocena lat 1998-2000 musi być sceptyczna. Uważam, że wielu szans nie wykorzystano, a wielu zagrożeniom nie sprostano - także tym, które przynosi obecna faza globalizacji, którą trzeba dobrze zrozumieć. Od początku do końca źle pomyślana, a zwłaszcza zrealizowana była koncepcja tzw. schładzania koniunktury. Dziś, być może, nawet niektórzy zwolennicy tego fatalnego pomysłu widzą to już we właściwej perspektywie i w duchu żałują za własne grzechy. Wytracenie impetu rozwojowego w końcowych latach minionego wieku - pomimo że były szanse na utrzymanie wysokiej dynamiki, którą poprzednio udało się uzyskać w wyniku realizacji Strategii dla Polski w latach 1994-97 - uważam za karygodny błąd. Nie było obiektywnych uwarunkowań takiego spowolnienia tempa wzrostu i w ślad za tym relatywnego pogorszenia pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Podróżując wiele po świecie, na uwadze miałem nie tylko własne badania, ale i polskie interesy polityczne oraz gospodarcze. Nie mam wątpliwości, że w ostatnich latach mogliśmy starać się wypracować sobie lepsze miejsca w międzynarodowym podziale pracy i lepiej wykorzystać istniejące możliwości.

 

- To surowa ocena.

 

- Tylko obiektywna. Oceniałbym inaczej obecną sytuację, gdyby cele, które przyświecały tzw. schładzaniu, zostały choć po części zrealizowane. Miało to być, przypomnijmy, dalsze istotne wyhamowanie inflacji, poprawienie zewnętrznej pozycji finansowej Polski oraz naszej zdolności konkurencyjnej w skali europejskiej i światowej. Niestety, cały ten zamysł zakończył się przysłowiową klapą. Inflacja nadal jest wyższa niż dwa lata wcześniej i jeżeli nawet ktoś uprawia propagandę "sukcesu" mówiąc, iż spadła ona ostatnio poniżej 9 procent, to nie chce pamiętać, że faktycznie mamy wciąż do czynienia nie ze spadkiem, lecz wzrostem drożyzny.

Co do zewnętrznej pozycji finansowej, to może nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że polityka minionych lat niepomiernie zwiększyła zadłużenie polskiej gospodarki. Pojawiło się poważne zadłużenie przedsiębiorstw, które wynosi około 25 miliardów dolarów i przekracza po raz pierwszy poziom rezerw walutowych banku centralnego. Jeśli nawet w jakiejś części jest to zadłużenie zagranicznych przedsiębiorstw działających w Polsce, które finansują się w bankach zagranicznych, to choć nie jest to bezpośrednio problemem polskich finansów publicznych, jest to wciąż problemem polskiej gospodarki. Uproszczeniem bowiem byłoby twierdzenie, że nas to nie dotyczy. Dotyczy jak najbardziej, gdyż jeśli te firmy sobie splajtują, to stracą pracę Polacy w nich zatrudnieni. I straci też, pozbawiony potencjalnych dochodów podatkowych, budżet naszego państwa. A jeszcze bardziej dotkliwa jest sytuacja w przypadku polskich firm, które mogą nie poradzić sobie z udźwignięciem ciężaru zagranicznego zadłużenia.  

Zakładano również, że pod pełną kontrolą będzie deficyt na rachunku obrotów bieżących. Niestety, w ostatnich latach zwiększył się on znacznie, gdyż w roku 1997 wynosił ledwie około 3 procent PKB i był finansowany aż w 93 procentach przez dopływ inwestycji bezpośrednich, które sprzyjały poprawie konkurencyjności polskiej gospodarki. W roku 1999 deficyt ten wyniósł aż 7,6 procent, a na koniec minionego roku oscyluje wokół 7 procent. Doprowadzenie do takich relacji zupełnie kompromituje politykę fiskalną i monetarną ostatnich lat. To prawda, że w listopadzie sytuacja była lepsza niż na przykład w październiku, ale nachalną propagandą "sukcesu" jest głoszenie tezy, iż stan rzeczy radykalnie się poprawił. Niestety nie, bo już w grudniu sytuacja znowu była gorsza niż w listopadzie, a pewne krótkookresowe symptomy korzystnych zmian w poprzednich dwu miesiącach miały charakter koniunkturalny, a nie strukturalny. Poziom deficytu na rachunku obrotów bieżących jest nadal bardzo wysoki - ponad dwukrotnie większy niż w roku 1997 - i utrzymuje się na granicy bezpieczeństwa finansowego, zwłaszcza w świetle zbyt wysokiego udziału zagranicznych inwestycji krótkoterminowego kapitału spekulacyjnego, do którego dopływu zachęca polityka irracjonalnie wyśrubowanych wysokich stóp procentowych banku centralnego.

 

- Ale mimo to uważa się, że jest pan optymistą...

 

- Tak, generalnie oceniając przyszłość naszej gospodarki - patrząc nań z dłuższej perspektywy historycznej i na tle porównań międzynarodowych - jestem optymistą. Wiele przecież w polskiej rzeczywistości ekonomicznej idzie ku lepszemu. Byłoby nieprawdą, gdybyśmy mówili, że większość spraw zmienia się na gorsze; taka propaganda klęski jest równie fałszywa jak propaganda sukcesu, którego ostatnio nie starcza. Nasza gospodarka ma znaczny potencjał rozwojowy i na początku XXI wieku można pokusić się o pewną dozę optymizmu, gdyż acz trudny to jednak możliwy jest powrót na ścieżkę szybkiego i zrównoważonego wzrostu gospodarczego, którą realizowaliśmy w latach Strategii dla Polski.

Warto sobie uświadomić, że w roku 2000 w skali całej gospodarki wytworzyliśmy o prawie 28 procent więcej niż w roku 1989. Na uzyskanie tego wskaźnika składa się 28-procentowy przyrost PKB w latach 1994-97 oraz w sumie zerowy przyrost w latach 1990-93 i 1998-2000.

Tak więc działania i zaniechania, w które uwikłani byli po części ci sami politycy, wynikowo przyniosły mniej niż zero. Tak więc nie podzielam poglądu większości społeczeństwa, że jakoby sprawy gospodarki idą ogólnie w złą stronę, natomiast rozumiem skąd biorą się takie minorowe nastroje, gdyż zapewne te 2/3 rozczarowanych nie partycypuje w efektach przyrostów produkcji w wyniku niekorzystnego dla nich ustawienia instrumentów fiskalnych oraz nieskutecznej polityki dochodowej i strukturalnej. A nie można budować w Polsce kapitalizmu i społecznej gospodarki rynkowej na zadowoleniu 10 procent i niezadowoleniu 60-70 przy wahaniach pozostałych 20 procent społeczeństwa. Transformacja będzie miała sens wówczas, jeżeli będziemy mieli coraz większe przyrosty produkcji, ale zarazem owoce tego wzrostu będą dzielone w sposób społecznie akceptowany. Będzie miała sens, jeżeli będziemy zmniejszać dystans dzielący nas od wysokorozwiniętego świata, szczególnie wobec Unii Europejskiej.

 

- Obserwujemy ostatnio eskalację konfliktów społecznych, np. protesty pielęgniarek. Czy pana zdaniem jest to przede wszystkim skutek długoletnich zaszłości, źle przeprowadzonych reform, czy też błędów w doraźnej polityce rządu?

 

- W najmniejszym stopniu spuścizny z przeszłości, zdecydowanie w największym błędów w przeprowadzaniu pewnych zmian, które nazywa się reformami. "Nazywa się", gdyż bez mała wszystkie zmiany określane są reformami, choć przecież zmiany na gorsze nie zasługują na to miano. Gdyby zadał mi Pan to pytanie 5 czy 6 lat temu, kiedy odpowiadałem także za finansową politykę rządu, z pewnością przyjąłbym, iż jest to efekt jakichś niedociągnięć w polityce, którą wtedy realizowaliśmy, chyba że protesty byłyby prowokowane politycznie, co przecież też się zdarzało. Jestem jednak ostatnim, który by tak ocenił obecną falę strajków pielęgniarek. Ich protesty są uzasadnione źle przeprowadzanymi zmianami systemowymi, które odbijają się swym piętnem na pogarszaniu się sytuacji materialnej naszych pielęgniarek.   Rząd, przyjmując koncepcję schładzania koniunktury gospodarczej, cięcia wydatków budżetowych, źle koordynując pewne działania, które ze względów propagandowych nazwał reformami i koncentrując te zmiany w krótkim okresie, ponad swoje "możliwości przerobowe", skonfliktował różne grupy społeczne. A to było do uniknięcia.

Sprzeczności interesów występują zawsze - pomiędzy tymi, którzy płacą podatki a tymi, którzy korzystają z wypłat z budżetu, pomiędzy tymi, którzy kupują drożej a tymi, którzy sprzedają drożej, pomiędzy eksporterami, którzy się martwią, że złoty się wzmocnił (i słusznie, gdyż jego kurs jest sztucznie zawyżony w wyniku błędnej polityki monetarnej banku centralnego) a importerami, którzy się cieszą, bo mogą zalać nasz rynek tańszym towarem, niestety robiąc trudności rodzimym producentom i zwiększając bezrobocie. W polityce gospodarczej zawsze występuje kwestia wyboru. Jeśli rząd nie dysponuje umiejętnościami ugodowego rozwiązywania sprzeczności, to stają się one konfliktami otwartymi i w sposób oczywisty przenoszą się na płaszczyznę rząd - dana grupa społeczna. Dzisiejszy konflikt nie odbywa się między pielęgniarkami a nami, potencjalnymi i rzeczywistymi pacjentami, tylko pomiędzy pielęgniarkami a rządem, który sam do tego konfliktu swoją nieudolnością doprowadził. Po pierwsze, konflikt był do uniknięcia, a po drugie do uniknięcia była jego eskalacja.

 

- Wprawdzie zajmuje się pan głównie problemami globalizacji, ale jesteśmy dziś w Gdańsku i chciałem pana zapytać, jak pan postrzega zmiany tu zachodzące. W ostatnich opracowaniach Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, dotyczących atrakcyjności inwestycyjnej polskich miast, Gdańsk przegrywa z Poznaniem czy Wrocławiem.

 

- Powołuje się Pan na instytut, którego wiarygodność i poziom opracowań wzbudza bardzo wiele zastrzeżeń nie tylko tutaj, w Gdańsku, ale także w szerszych profesjonalnych kręgach. Gdy sam chcę się dowiedzieć, jaka sytuacja panuje na Pomorzu i na Ziemi Gdańskiej, wolę zapytać o to miejscowego taksówkarza. Choć może taksówkarze wszystkiego nie wiedzą i nie wszystko od strony ekonomicznej rozumieją, to są w stosunku do nas szczerzy; nie uprawiają oni przecież polityki pod przykrywką "nauki". Natomiast w przypadku niektórych badań, na pozór naukowych, niekiedy są one wyzute z niezbędnego elementu obiektywizmu; a to ze względu na źródła finansowania, a to z powodu sympatii politycznych autorów, a to z przyczyny pewnych zwichnięć ideologicznych i partyjnych powiązań.

Trzeba przeto baczyć nie tylko na to, co się bada, ale kto i za co bada. Pamiętamy przecież wszyscy, jak ten sam instytut w 1996 roku lansował z gruntu fałszywy i szkodzący polskim interesom pogląd, który życzliwie i żarliwie nagłaśniała pewna gazeta o nadchodzącej niby zapaści gospodarczej i spadku tempa wzrostu PKB do rachitycznych 4 procent (co szybko "udało się" naszym następcom), podczas gdy my doprowadziliśmy je do 7 procent. Nigdy potem nie zechciał wytłumaczyć się z tak wielkiego błędu. Jak powiedział niedawno pewien spostrzegawczy lekarz, jeszcze trochę pieniędzy ze strony firm tytoniowych, a znakomici "naukowcy" dowiodą, że palenie papierosów pomaga w zwalczaniu raka, bo już ponoć "pomaga" w zwalczaniu choroby Alzheimera czy Parkinsona.

Podobnie, niestety, zachowuje się pewna część środowiska ekonomicznego.  

Co zaś do samej gospodarczej atrakcyjności Gdańska, nie podzielam poglądu, że ona maleje. Niektórym może wydaje się, że jeżeli będzie się utyskiwać, iż jest źle, to ktoś się wzruszy i pomoże. Jeśli w rzeczywistości jest niedobrze, to weźmy się do roboty i sami zróbmy, co trzeba, aby było lepiej. Nie ma co liczyć na to, że od takiego biadolenia uzyska się większe transfery z budżetu państwa albo też dopłynie do regionu więcej inwestycji zagranicznych. Już prędzej może on stąd uciec. Szkoda by było.

Patrząc natomiast na to, co się dzieje w sferze przepływu strumieni finansowych i alokacji kapitału, jak zachowują się inwestorzy zagraniczni, jakie są opinie naprawdę niezależnych ośrodków badawczych, które analizują perspektywy poszczególnych branż i przedsiębiorstw oraz całej gospodarki i składających się na nią lokalnych rynków, to myślę, że konkurencyjność tego regionu wręcz rośnie. Ziemię Gdańską trzeba porównywać zarówno z innymi fragmentami obrzeża Bałtyku - zwłaszcza w obecnej fazie transformacji i rozwoju z wybrzeżem Estonii, Łotwy, Litwy czy rosyjskiego Obwodu Kaliningradzkiego - jak i z innymi regionami Polski, gdzie dominuje gospodarka morska lub duże znaczenie ma turystyka. Myślę, że konkurencyjność regionu, w wyniku tego co Gdańszczanie sami potrafili osiągnąć w ostatnich latach, jest większa niż niegdyś. Oczywiście, nadal trzeba dbać o jej poprawę, zwłaszcza umiejętnie korzystając z dobrodziejstw samorządności i rozkwitu przedsiębiorczości oraz podnosząc jakość kapitału ludzkiego. Dobrze, że tak wiele młodzieży tutaj kształci się na dobrych uczelniach państwowych i prywatnych. Uważam, że gdzie jak gdzie, ale na Wybrzeżu Gdańskim jest zdecydowanie mniej powodów do narzekań na funkcjonowanie infrastruktury, rozwój kapitału ludzkiego, poziom przedsiębiorczości, a także zapobiegliwość władz lokalnych.

 

- Podczas naszej poprzedniej rozmowy stwierdził pan, że nie jest ważna data naszego wejścia do Unii Europejskiej, tylko fakt, czy będziemy do tego dobrze przygotowani. Daty jednak funkcjonują w publicznym obiegu - czy sądzi pan zatem, że będziemy przygotowani w zakładanej przez rząd chwili?

 

- Powiedziałem wtedy, że ważna jest nie sama data, ale swoiste saldo - rachunek korzyści i kosztów, które wiążą się z tą integracją. Jeśli wejście do Unii o rok czy dwa później sprawi, że korzyści będą większe, a koszty rozłożą się sensowniej, to byłoby to lepsze rozwiązanie. Nie powinno być kwestią ambicjonalną czy wejdziemy tam 1 stycznia 2003 roku, co szczerze mówiąc uważam za niemożliwe. Rozumiem wszakże polityków, którzy mogą tak nadal twierdzić, uznając to za element lobbingu, a nie realistyczną perspektywę. Wolałbym jednak, żeby ci sami politycy byli jeszcze bardziej zdecydowani w negocjacjach, tam gdzie jest jeszcze coś do wynegocjowania. Przypuszczam, że to kiedy wejdziemy do Unii, będzie kwestią kilku procesów, które muszą się zbiec, ale także decyzji politycznych podejmowanych przez 15 krajów członkowskich UE w sprawie przyjęcia kilku aspirujących państw w grupie lub osobno.

Sprawą zasadniczą dla nowej większości parlamentarnej i nowego rządu będzie doprowadzenie do zwieńczenia tego procesu od strony formalnej. Formalnie staniemy się członkiem UE, ale daleko nam będzie jeszcze do tego, by być w pełni zintegrowaną ekonomicznie, politycznie, społecznie i kulturowo częścią tej formacji. Jak wiele lat to zajmuje, widać na przykładzie Grecji czy Portugalii.

 

- Jak to wygląda z punktu widzenia Unii Europejskiej?

 

- Żaden z przywódców UE nie stawiał nigdy kwestii tempa wzrostu polskiej i innych gospodarek krajów kandydujących do członkostwa, bo nie ma takiego formalnego wymogu. Ogólnie powiedziano, że konieczna jest sprawnie funkcjonująca gospodarka rynkowa, demokracja, przestrzeganie praw człowieka. Natomiast dziś pojawiają się głosy coraz większego sprzeciwu, o czym oficjalnie i głośno mówią czynniki pozarządowe, a po cichu i nieoficjalnie (bo oficjalnie nie wypada) także rządy. W Nicei za zamkniętymi drzwiami mówiono, że kraje aspirujące rozwijają się za wolno; po ich systemowej transformacji spodziewano się dużo więcej w sferze realnej. Teraz okazuje się, że wiele z tych państw ma wciąż niższy poziom produkcji niż 10 lat temu. Wtedy zakładano, że obecnie luka rozwojowa będzie już dużo mniejsza, a nie większa! W krajach Unii pojawia się zatem pytanie, jaki będzie poziom naszego rozwoju za 5 czy 15 lat, a to przecież jest pytanie o tempo wzrostu przez następne lata. Gdyby PKB rósł dalej o blisko 7 procent rocznie, to zdecydowanie większy byłby entuzjazm lub przynajmniej życzliwość dla przyjęcia nas do Unii, bo w Polsce byłoby mniejsze bezrobocie, mniejsza bieda, mniejsza przestępczość.

Globalizacja i integracja polega nie tylko na tym, że łączą się przedsiębiorcy wszystkich krajów, ale też na tym, że łączą się przestępcy wszystkich krajów, a i bieda jednych w coraz większym stopniu dotyczy innych. Radziłbym wszystkim prowadzącym przez najbliższe lata politykę gospodarczą, by zwracali uwagę nie tylko na to, ile ustaw trzeba przyjąć, bo z tego powodu doraźnie wiele rzeczy się jeszcze nie zmienia. Nie zmienia się mentalność, nawyki, nie poprawia się przedsiębiorczość, efektywność, konkurencyjność, nie znikają również te różnice w sferze realnej, które dzisiaj skłaniają niektórych Europejczyków z Zachodu kontynentu do zadawania sobie pytania: "czy ci ze Wschodu są nam potrzebni, czy nas to nie będzie zbyt wiele kosztować?" Jeśli ta rezerwa będzie się zbiegała z narastającą u nas niechęcią szerszych przecież niż kiedyś kręgów społeczeństwa wobec Unii, to mogą się pojawić jeszcze bardzo poważne problemy.

 

- A skąd u nas ta niechęć?

 

- Z tego, że w ostatnich latach coraz częściej coraz więcej błędów polityki finansowej i dochodowej, handlowej i przemysłowej, strukturalnej i instytucjonalnej rząd próbuje zwalać w oczach opinii publicznej na proces integracji europejskiej. W tym momencie ludzie mają prawo zadać fundamentalne pytania: po co ta transformacja, po co ta integracja? Trzeba więc protestować przeciw tej globalizacji!

Nie jest kwestią przypadku, że nasz nowy instytut właśnie te trzy elementy zawiera w nazwie: transformacja, integracja, globalizacja. Uważam, że globalizacja przynosi nam więcej szans niż zagrożeń. Transformacja sama w sobie jest dobrą rzeczą, pod warunkiem że tworzy się silną instytucjonalnie, rozwojową, społeczną gospodarkę rynkową, gdzie produkcja rośnie co najmniej dwa razy szybciej niż w UE. Czy to jest możliwe? Udowodniono już w latach 1994-97, że jak najbardziej tak! Trzeba tylko wiedzieć jak i mieć determinację polityczną, by to realizować. Polska, a także każdy inny posocjalistyczny kraj, więcej skorzysta na wejściu do Unii niż poniesie z tej przyczyny dodatkowych kosztów. Dodatkowych, bo wiele kosztów zmian strukturalnych i instytucjonalnych i tak trzeba ponieść.

Nieudolność rządu natomiast to nie są koszty integracji, ale złej polityki gospodarczej. W końcu od strony realnej - można powiedzieć - z założenia miała ona przynieść takie mniej więcej efekty. Przecież schładzanie koniunktury to nie był dopust boży, ale celowy zamysł. Warunki zewnętrzne w latach 1998-2000 były dla polskiej gospodarki korzystniejsze niż na przykład w latach 1994-97 i wielkim zakłamaniem propagandowym są twierdzenia, że było inaczej.

 

- Przed wyborem Leszka Balcerowicza na prezesa NBP pojawiła się koncepcja powołania na to stanowisko bezpartyjnego fachowca, którą jednak w końcu zignorowano.  Jak pan to ocenia?

 

- Zasadniczo nie komentuję kwestii personalnych, choć - oczywiście - w pełni zgadzam się z opiniami, że obsadzenie stanowiska prezesa NBP przez niezależnego fachowca z pewnością lepiej służyłoby rozwojowi polskiej gospodarki. Swoisty handel istotnym w końcu stanowiskiem (choć nie należy przeceniać jego znaczenia) w zamian za budżet państwa uważam za kompromitujący dla uczestników tego targu i sam zapadłbym się pod ziemię ze wstydu, gdybym miał brać w czymś takim udział. Wszystkim natomiast dobrze życzę, a już na pewno prezesowi banku centralnego. Działając z tego miejsca niewiele można pomóc, ale zaszkodzić można sporo, co znamy już z niedawnej przeszłości.

Teraz najważniejsze cele są już określone. Kiedyś sam je wyznaczyłem w przyjętym w styczniu 1997 roku programie "Euro-2006". Bank centralny ma za zadanie doprowadzić do swojej samolikwidacji, to znaczy do likwidacji polskiego pieniądza, który zostanie zastąpiony przez euro. Uważam, że termin wprowadzenia euro wyznaczyliśmy już dawniej i teraz pozostaje pytanie czy NBP potrafi stanąć na wysokości zadania i doprowadzić do tego, by euro było w Polsce w obiegu już w roku 2006. Na krótszą metę zaś sztuka polityki monetarnej polega na tym, aby kontynuować dzieło stabilizacji finansowej (które niestety zostało sfuszerowane w ostatnich latach, co doprowadziło do przyspieszenia inflacji i pogłębienia nierównowagi zewnętrznej) bez dalszej destrukcji sfery realnej. Gdyby ktoś zapytał, czy to jest możliwe, bardzo chętnie podpowiem jak to robić, bo udawało się nam to już, mimo braku sprzyjania ze strony banku centralnego. Następnym rządom życzę, by współpraca z bankiem centralnym układała się jak najlepiej.

Warto przypomnieć, że przy okazji realizowania "Strategii dla Polski" nałożyliśmy swoisty kaftan bezpieczeństwa na tę instytucję w postaci Rady Polityki Pieniężnej. To utrudnia ewentualne ekscesy ze strony prezesa NBP, kto by nim nie był, choć ich nie wyklucza.

 

- Wydał pan kolejną książkę pt. "Moja globalizacja, czyli dookoła świata i z powrotem". Na jakiego czytelnika pan liczy?

 

- To jest książka dla każdego czytelnika, napisana przystępnie i - mam nadzieję - ciekawie. Zarazem na pewno jest to książka głęboko osadzona w nauce, w studiach porównawczych nad stanem i perspektywami globalnej gospodarki, w niektórych miejscach ze spojrzeniem historycznym. Ma on też pewne wątki osobiste, związane z moją pracą w rządzie i później zagranicą. Pokazuję w niej mechanizmy działania MFW i Banku Światowego od kuchni niejako, co nie jest raczej znane polskiemu czytelnikowi. Staram się wyjaśnić prawa rządzące globalizacją pokazując przy okazji jej różne oblicza.

W tej książce po raz pierwszy odpowiadam, dlaczego odszedłem z polityki w 1997 roku, dlaczego udałem się na dobrowolną, przejściową "banicję" i czym zajmowałem się przez te z górą trzy lata. W sumie odbyłem już cztery podróże dookoła świata i teraz jestem z powrotem, gdyż teraz należy być w Polsce, ponieważ znowu tu więcej pytań niż odpowiedzi, więcej problemów niż rozstrzygnięć. Być może, na niektóre z tych pytań uda się odpowiedzieć, a i innym też coś rozsądnego podpowiedzieć. Sądzę, że każdy, kto interesuje się współczesnością, światem, zmianami nie tylko ekonomicznymi, ale i społeczno-politycznymi oraz kulturowymi, znajdzie dla siebie w tej książce coś interesującego.  

 

- Nie możemy nie postawić pytania, zapewne najczęściej panu zadawanego, czy wróciłby Pan do polityki.

 

- Tak, to najczęściej powtarzające się pytanie. Zadał mi je współpasażer w pociągu, zadał mi je ktoś w tramwaju, taksówkarz, a także studenci  podczas wykładu na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie chętnie wpadam, gdy tylko czas pozwala. Odpowiadam, że nie jest to ani moim marzeniem, ani dążeniem. Zanim przyjąłem w swoim czasie propozycję podjęcia się sterowania polityką gospodarczą, dwukrotnie w różnych okresach miałem okazję odmówić, ponieważ nie było warunków politycznych, by realizować tę koncepcję, którą uważałem za słuszną. Teraz też mógłbym się zająć tylko taką polityką, co do której słuszności sam byłbym przekonany jako pragmatyk i bezpartyjny fachowiec. Co będzie, zobaczymy. Obecnie koncentruję się na pracach naukowo-badawczych, na dydaktyce, wykładaniu na uczelniach, gdyż trzeba inwestować w przyszłość, trzeba dbać o jakość naszego kapitału ludzkiego. Jestem przekonany, że studenci mają znacznie większy potencjał i zdolność uczenia się niż politycy.

 

- Dziękujemy za rozmowę.