Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Euro nad Tamizą

 

        Wielka Brytania nie jest już taka wielka jak kiedyś. Przed wiekiem wciąż jeszcze najpotężniejsza gospodarka, a dzisiaj zadowalać musi się czwartą pozycją na świecie. Ale i to miejsce nie jest pewne. Zależy, jak liczyć. Jeśli mierzyć produkt krajowy brutto według bieżącego kursu walutowego, to wyżej plasują się tylko USA, Niemcy i Japonia. Według szacunków opartych o parytet siły nabywczej – a ta kategoria lepiej odzwierciedla rzeczywisty poziom dochodu i rozwoju, gdyż uwzględnia realną siłę nabywczą, a więc odpowiada na pytanie, ile dóbr i usług faktycznie można kupić za określony dochód – udział tych trzech lokomotyw światowej gospodarki w zagregowanym PKB dla całego OECD wynosi odpowiednio 37,1, 12,1 i 7,6 procent. Wielka Brytania zaś partycypuje w nim w 5,3 procent z PKB wynoszącym około 1,45 biliona dolarów. Za nią w kolejności idą Francja i Włochy, przy czym dzielące je różnice stają się nieistotne, jeśli porównań dokonywać nie w oparciu o bieżący kurs walutowy, a parytet siły nabywczej właśnie. Wówczas Francja i Włochy mają taki sam jak Wielka Brytania udział w PKB całego OECD wynoszący 5,3 procent. Polska – dla porównania – wnosi doń 1,3 procent, tyle ile w sumie pozostałe kraje członkowskie z grona gospodarek posocjalistycznych, czyli Czechy, Słowacja i Węgry mające udziały odpowiednio w wysokości 0,5, 0,2 i 0,5 procent.        

        Pośród 30 członków OECD brytyjski PKB na mieszkańca liczony parytetem siły nabywczej dokładnie równa się przeciętnemu dochodowi dla tego ugrupowania zaawansowanych gospodarek rynkowych i wynosi około 24.300 dolarów. Polska – według tej samej miary – ma dochód w wysokości około 9.400 dolarów (więcej od zamykających listę Meksyku i Turcji), choć pewnie wielu z nas tak wysoki jego poziom zaskakuje. Bierze się to stąd, że w Polsce za równowartość 1 USD wyrażoną w złotych można z reprezentatywnego koszyka kupić dwa razy tyle dóbr i usług co w USA i aż trzy razy więcej niż w Wielkiej Brytanii. Innymi słowy, nasz dochód narodowy jest dwa razy wyższy od nominalnego, jeśli liczyć go według parytetu siły nabywczej, gdyż za złotego można de facto kupić w Polsce tyle samo, ile w USA za około pół dolara albo w Londynie za mniej więcej 25 pensów.   

        Dla Brytyjczyków wszakże nie to jest ważne, a fakt, że z jednej strony dogoniły ich Francja i Włochy, a z drugiej przegonili Irlandczycy. Chociaż wkład Irlandii do PKB całego OECD jest jeszcze mniejszy niż Polski (0,4 procent), to ich dochód na głowę (prawie 29 tysięcy dolarów) przewyższa brytyjski już o bez mała 20 procent. To, co kiedyś wydawało się poza sferą marzeń, dzisiaj jest faktem. To tak jakby Polacy po wiekach różnie znaczonych przez historię mogli się cieszyć obecnie dochodem na mieszkańca większym niż odwieczny sąsiad i rywal zarazem – Niemcy. Cóż, musimy na to jeszcze trochę zapracować...

A tam poprawia to nastroje jednym wyspiarzom i psuje drugim, choć z pewnością Brytyjczycy przez wiele jeszcze lat żyć będą na dużo wyższym poziomie niż Irlandczycy czy nawet Włosi. A to dlatego, że standard życia jest nie tylko funkcją bieżącego strumienia dochodów, ale także bogactwa, czyli zasobów zakumulowanych w przeszłości. A tych – jak wiadomo – Brytyjczycy przez wieki swej imperialnej potęgi, a także już bardziej współcześnie, zgromadzili nadzwyczaj dużo. Nadal zatem czerpią znaczne dochody z zysków płynących z zagranicznych inwestycji, ulokowanych zarówno w innych wysoko rozwiniętych gospodarkach, jak i na nowych, wyłaniających się – także posocjalistycznych – rynkach.

Stąd też słaba koniunktura na wewnętrznym rynku nie doskwiera aż tak bardzo jak w innych krajach. Problemy jednak tworzy. Są regiony, gdzie stagnacja produkcji jest wyraźnie odczuwana. Są przemysły, dla których kurczą się dotychczasowe rynki zbytu. Notowania na londyńskiej giełdzie są słabe, a indeks FTSE 100 plasuje się o jedną czwartą poniżej szczytowego poziomu sprzed kilkunastu miesięcy. Podobnie zresztą jak w wielu innych rozwiniętych krajach, chociażby w Belgii, Danii czy Szwajcarii.  

W ostatnim okresie dynamika produkcji w Wielkiej Brytanii osłabła podobnie jak w innych czołowych gospodarkach świata, ale na nieco mniejszą skalę. Choć w czwartym kwartale minionego roku w ogóle nie odnotowano wzrostu w porównaniu z kwartałem poprzednim, to jednak w skali całego 2001 roku PKB zwiększył się realnie o 2,4 procent, a więc szybciej niż we Francji (2,1), Włoszech (1,8 procent) i Niemczech (0, 7), a także w USA (1,1) i Japonii (-0,4). Jednak w Wielkiej Brytanii, w odróżnieniu od Niemiec i USA, udało się utrzymać w ryzach bezrobocie, którego stopa, podobnie jak przed rokiem, wynosi 5,2 procent. Natomiast w roku 2002 spodziewać się można wzrostu PKB o 1,9 procent, a więc wciąż więcej niż w USA (1,2 procent) czy na obszarze euro (1,1 procent).

Na długą metę główne wyzwania dla rządu Tony Blaira, który ma przed sobą co najmniej jeszcze trzy lata, to zagwarantowanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego i utrzymanie pod kontrolą niskiego bezrobocia oraz poprawa konkurencyjności brytyjskiej gospodarki. Problem w tym, jak to robić, pozostając wciąż jednym z głównych graczy na globalnej scenie. Na tym tle coraz większej ostrości nabiera kwestia przystąpienia Wielkiej Brytanii do euro. Wkrótce odbędzie się referendum na ten temat i choć wszystkie ekonomiczne racje przemawiają na rzecz przyjęcia wspólnego europejskiego pieniądza, to jednak siła tradycji i typowo brytyjskie (a dokładniej angielskie) sentymenty mogą wziąć górę. Byłaby to bardzo zła nowina dla całej Unii Europejskiej, także dla nas. W interesie bowiem integrującej się Europy jest to, aby euro objęło możliwie jak najszerszy jej obszar, zmniejszając przy sposobności koszty transakcyjne i podnosząc konkurencyjność starego kontynentu wobec reszty gospodarki światowej.

Wiele zależy tutaj osobiście od Tony Blaira i siły perswazji, acz jego gwiazda jakby trochę ostatnio przyblakła. Nie ma on łatwych dni i to nawet nie z powodu trudności stricte ekonomicznych, ale raczej natury politycznej, związanych między innymi z finansowaniem rządzącej partii i nieroztropnymi postępkami jednego z ministrów labourzystowskiego rządu. Jednakże bez autorytetu premiera i jego osobistego zaangażowania nie da się Brytyjczyków namówić na porzucenie funta szterlinga. A wtedy nadal będziemy musieli wymieniać „nasze” euro na ich funty, narażając się na nieoczekiwane wahnięcia kursów i dając przy tym sporo zarobić pośrednikom – tak tym z wielkich banków City przy okazji finansowania wymiany towarowej i obsługi transferów kapitału, jak i tym z małych kantorów na Regent Street podczas zakupów książek, CD i ciuchów w okolicach Piccadilly Circus.

 

Londyn, 11 lutego 2001 r.