Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czy bank powinien marzyć?

 

        Czy bank może mieć marzenia? Jak najbardziej, zwłaszcza jeśli jest to Bank Światowy. Goszcząc tam ponownie - tym razem z wykładem na temat realiów i iluzji globalizacji - zauważyłem tuż przy wejściu kamienny napis widniejący obok galerii flag 182 państw członkowskich: "OUR DREAM IS A WORLD FREE OF POVERTY" ("Naszym marzeniem jest świat wolny od biedy"). Niestety, także na początku XXI wieku wydaje się to tylko marzeniem, gdyż fakty są przygnębiające. Na tym padole ziemskim zaiste szaleje bieda, choć różne jego regiony dotknięte są nią w rozmaitym stopniu.

        Wciąż tyle jest nędzy, że 8 procent dzieci nie dożywa 5 lat. Spośród zaś tych, którzy dożywają, 9 procent chłopców i aż 14 procent dziewcząt w ogóle nie rozpoczyna szkoły podstawowej. Większość z nich spędza w biedzie całe swoje życie, przy czym w wielu nierozwiniętych krajach nie jest ono długie. O ile współczesny mieszkaniec globu żyje przeciętnie 66 lat, to w krajach o niskim dochodzie 59 lat. Średnią tę wszakże znakomicie podwyższają Chiny (70 lat) i kraje posocjalistyczne, które pomimo nie najwyższych dochodów cechuję się względnie długim okresem życia ludności.

Najgorzej jest w subsaharyjskiej Afryce. Przy średnim poziomie dochodu na mieszkańca wynoszącym 490 dolarów rocznie żyje się tam przeciętnie 47 lat, a w Botswanie i Mozambiku ledwie lat 37... Na drugim krańcu żywotności mieszczą się Japończycy i Szwedzi, którzy żyją średnio po ponad 80 lat. Ogólnie zaś w krajach bogatych - przy średnim poziomie rocznego dochodu w wysokości 26.440 dolarów - żyje się aż 78 lat. Dwa razy dłużej niż w 6 najgorszych pod tym kątem krajach czarnej Afryki.

        Aby zmierzyć skalę ubóstwa, musi ono być dokładnie zdefiniowane. Bank Światowy od lat przyjmuję konwencję, że dochód na osobę poniżej 2 dolarów dziennie (w ujęciu parytetu siły nabywczej) to bieda, a mniej niż 1 dolar to nędza. Przy takich miarach nowe milenium w biedzie powitało aż 2,8 miliarda ludzi, a w nędzy 1,2 miliarda. A jest nas wszystkich raptem 6 miliardów.  

        ONZ i Bank Światowy, a także przywódcy najbogatszych państw skupionych w G-7, zadeklarowali pragnienie ograniczenia ilości biedaków do roku 2015 o połowę. Czy jest to znowu marzenie, czy też poważny plan, za którymi stoją stosowne strategie rozwoju i środki finansowe? Otóż obawiać się można, że skończy się tylko na marzeniach. Dwa są bowiem warunki wyrwania półtora miliarda ludzi podczas okresu życia pół pokolenia z biedy. Pierwszy to przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego w krajach najbardziej zacofanych, a drugi to zasadnicze zwiększenie transferów i pomocy z krajów bogatych do biednych. I tutaj już nie wypada marzyć - ani bankom rozwoju, które mają pożyczać pieniądze i pełnić profesjonalne funkcje pośrednictwa finansowego oraz pomocy technicznej, ani politykom, którzy mają formułować i wdrażać stosowne programy rozwoju - ale trzeba działać. Patrząc jednak jak Bank Światowy - instytucja skądinąd potrzebna i pożyteczna - tonie w swojej inercji i niemocy, pożyczając rocznie zaledwie około 20 miliardów dolarów na nie zawsze najlepiej realizowane przedsięwzięcia, trudno oczekiwać wielkich zmian na lepsze. Co gorsza, w ślad za kredytami Banku Światowego do krajów najbiedniejszych nie płynie prywatny kapitał. Trafia tam zaledwie 1 procent globalnego wolumenu inwestycji bezpośrednich.     

        Problemów jest więcej. Największy dotyczy ograniczoności środków. Muszą być one radykalnie zwiększone i docierać do adresatów różnymi kanałami, gdyż "moce przerobowe" Banku Światowego są ograniczone. Zwiększenie zasobów środków powinno być o tyle łatwe, że małe pieniądze z punktu widzenia państw bogatych to zarazem wielkie kapitały dla krajów biednych. Przyjmując dochód na głowę w USA za 100, w 7 najbiedniejszych krajach nie przekracza on 2, a w 12 następnych 3 procent. Dochód na mieszkańca w Luksemburgu jest o 100 razy większy niż w Siera Leone. Wobec tego nawet niewielkie zwiększenie transferów z państw G-7 - czy szerzej około 30 gospodarek wysoko rozwiniętych - zasadniczo może zmienić sytuację krajów najuboższych. Samodzielnie nigdy nie wyrwą się one z zaklętego kręgu nędzy. Udowodnił to już wiek XX i nie trzeba czekać na potwierdzenie tej oczywistej tezy przez następne stulecie.

        Jest wszakże i drugi wielki problem. Otóż w tych rewirach niedostatku panoszy się nie tylko nędza, ale także korupcja, niekompetencja i marnotrawstwo. Bank Światowy szacuje, że w wielu krajach i w odniesieniu do wielu współfinansowanych przy jego udziale programów tylko trzecia część środków finansowych trafia do celu, a pozostały strumień jest roztrwaniany lub przechwytywany przez pośredników i skorumpowaną miejscową biurokrację.  

Tak więc aby marzenia co do walki z biedą mogły się spełniać w coraz większej mierze, trzeba znaleźć sposób na rozwiązywanie obu tych problemów. Niestety, świat jest wciąż tak fatalnie urządzony, że bogaci są skąpi i tak naprawdę wolą "marzyć", niż autentycznie łożyć na walkę z nędzą. Biedni zaś zbyt często mają trudności z sensowną, owocującą długookresowym rozwojem absorpcją nawet tego małego strumienia środków, który do nich już płynie. Nie należy jednak mieć złudzeń, że nie tylko możliwe, ale i konieczne jest zasadnicze poszerzenie tegoż strumienia przy równoczesnej skokowej poprawie efektywności jego wykorzystania. Tu nie ma o czym marzyć. To po prostu trzeba zrobić. Także po to, aby światowa gospodarka mogła rozwijać się pokojowo, co lepiej zrozumieć zawczasu. Zwłaszcza tam, gdzie tej światowej biedy najmniej się doświadcza, a najczęściej nie jest się jej nawet w pełni świadomym.                

                

        Waszyngton, 5 listopada 2001 r.