Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kontraszot szprajsgafla grota

 

        Podróżując po szerokim świecie wciąż z zainteresowaniem przyglądam się, jak różnie w rozmaitych jego zakątkach udaje się – albo i nie – łączyć a to kulturę, a to naukę, a to sport z interesami i robieniem pieniędzy. I to czasami niezłych. Gospodarka rynkowa z jednej strony to umożliwia, a z drugiej wymusza. U nas też coraz bardziej to odczuwamy – z wszystkimi dolegliwościami, zwłaszcza w postaci doskwierającego braku środków finansowych. Otóż przechodząc ustrojową transformację i będąc społeczeństwem „na dorobku” wyraźnie odczuwamy, że w tej fazie zbyt słaby już jest mecenat państwowy i brakuje środków budżetowych na wspieranie różnych imprez i akcji – kulturalnych, naukowych, sportowych. Ale widać również, że wciąż mizerne są możliwości ich sponsorowanie przez prywatny sektor, gdyż jemu nadmiar kapitału bynajmniej też nie dokucza. Pozostaje więc liczyć na własne zasoby finansowe, a te są bardzo ograniczone i często nie starczają na wydatki, które gospodarstwa domowe uważają za pilniejsze niż sport czy aktywna rekreacja.

Od tej strony – czyli pobudzania autentycznych potrzeb aktywności fizycznej, a w ślad za tym stymulowania popytu na sprzęt sportowy i korzystanie z infrastruktury kultury fizycznej – wiele nadal pozostaje do zrobienia. Refleksja ta powraca często – tak podczas wizyt na różnych obiektach i uczestnictwie w imprezach sportowych, jak i wtedy, gdy się samemu a to biega, a to żegluje.  

Tak było przy okazji porównania frekwencji na maratonie, który biegłem wiosną w Toruniu, a do którego zgłosiło się niespełna 240 uczestników, jak i później, z początkiem jesieni, na maratonie w Toronto nad brzegiem wielkiego jeziora Ontario, w którym wzięło udział kilka tysięcy zawodników. Na następny maraton – zimą w San Diego – trzeba było się zapisać już pół roku wcześniej, bo organizatorzy limitują liczbę uczestników do 3,5 tysiąca. Tak więc popyt przewyższa podaż, choć mogłoby się wydawać, że czego jak czego, ale miejsca na tej malowniczej kalifornijskiej drodze wzdłuż Pacyfikiem nie brakuje. Chodzi jednak także i o to, aby w ten sposób zwiększać zainteresowanie imprezą. I to się udaje; tłok rodzi tłok, popyt stymuluje jeszcze większy popyt, bynajmniej nie prowadząc w każdym wypadku do inflacji, jak błędnie sądzą neoliberałowie. Bynajmniej; w dłuższym okresie rośnie też podaż i w rezultacie imprez (a także zaangażowanych w to pieniędzy) jest coraz więcej.   

Podobnie zastanawiałem się nad tym żeglując po Bałtyku na „Zawiszy Czarnym” – naszym zasłużonym szkoleniowym szkunerze. Co prawda, mogłoby wiać trochę więcej i silniej, ale jakoś innym przy bardziej odległych od naszego wybrzeżach te słabe wiatry nie przeszkadzały. Uderza wręcz mała liczba żeglarzy nie tylko w Zatoce Gdańskiej, gdzie nawet w słoneczną niedzielę woda potrafi świecić prawie pustką, ale i dalej – gdy idzie już się w głąb morza. Za to po stronie fińskiej i szwedzkiej zaczyna robić się tłumnie. Trzeba zatem koniecznie zaktywizować działania na rzecz żeglarstwa morskiego nie tylko dlatego, że jest to piękny sport i atrakcyjny sposób na spędzanie wolnego czasu, ale także szansa na aktywizację ekonomiczną sporej grupy ludzi, a nawet całych mikroregionów. To musi kosztować, ale pamiętajmy, że wydatki jednych zawsze są dochodami drugich.

Jak dotychczas jednak rynek związanych z tym produktów i usług jest rachityczny i rozwija się zbyt wolno. Wymaga on systemowego wsparcia, gdyż bazując na jego spontaniczności nadal za wiele lat będziemy mieli kilka razy mniej żaglówek niż Finowie, mając wszakże ponad siedmiokrotnie więcej ludności. Co prawda, nasi sąsiedzi z drugiej strony Bałtyku mają dużo dłuższą i bogatszą linię wybrzeża, ale to nie zmienia postaci rzeczy, że i my – Polacy – żeglować możemy i powinniśmy więcej. I z czasem – mam nadzieję – będziemy. Wtedy też przyjemności, zdrowia i zasobności będzie więcej, a bezrobotnych, biedy i przestępczości mniej, bo koniec końców wszystko to łączy się z sobą poprzez stosunki gospodarcze w sposób dużo bardziej skomplikowany niż najbardziej nawet zawiły węzeł przy kontraszocie szprajsgafla grota na „Zawiszy”.   

Niestety, u nas jakoś wciąż nie udaje się organizować dostatecznie wielu masowych imprez, jak również bardziej pospolitego ruszenia na sporty, które wcale nie są elitarne. Przy tak małej aktywności sportowej trudno robić na tym i wokół tego interesy, a przecież stąd potem mogłyby brać się środki na dodatkowe działania na niwie sportowej. Tak muszą to postrzegać zarówno organizatorzy imprez, jak i zwłaszcza producenci sprzętu sportowego. A jak poszerzyła się w ostatnich latach jego gama, to widać w każdym większym sportowym sklepie specjalistycznym. Wydawać by się mogło, że brakuje tylko pieniędzy na nowości, które nieustannie pojawiają się na rynku.

Mnie jednak jako ekonomistę i przy tej okazji pasjonuje odwieczny dylemat, na ile to podaż kreuje popyt, a na ile popyt stymuluje podaż? Otóż nie ulega wątpliwości, że i tym razem występują na tym polu zależności dwukierunkowe. Dlatego też tak ważna jest edukacja i kształtowanie potrzeb w tym zakresie (trzeba bardzo chcieć biegać albo żaglować), ale również marketing (trzeba namawiać do kupna nowych butów albo żagli). Najważniejsze wszakże, że w konsekwencji podchodzenia do problemu z obu tych stron naraz, coraz więcej jest ruchu – tak w sporcie, jak i w towarzyszących mu interesach. Jak ktoś biega, to chce nowe buty, a jak kupuje nowe buty, to chce jeszcze więcej biegać. Latem na maratonie Arusha w Tanzanii. Jak ktoś żegluje, to z czasem chce się przesiąść na większy jacht, a jak jacht taki jest już zwodowany, to chce się żeglować jeszcze dłużej. Tak więc to ruch rodzi ruch i jeśli tylko jest zdrowy i opłacalny, to wszystkim nam powinno na tym szczerze zależeć.