Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Wywiady

 

Publikacje

Książki

Eseje

Working Papers

Artykuły

Wywiady

CV

Kontakt

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Fragmenty poniższego wywiadu ukazały się

w „Dzienniku Bałtyckim” z dnia 17 maja 2002 roku.

Całość opublikowana jest w specjalnym wydawnictwie książkowym przygotowanym z okazji jubileuszu Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie w Tczewie   

 

Trója ze sprawowania i wielki świat

rozmowa z profesorem Grzegorzem W. Kołodko

 

 

- Jest pan najsłynniejszym absolwentem Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej-Curie. Często wraca pan do Tczewa, czy może pozostały już tylko wspomnienia?

 

Na pewno więcej jest wspomnień niż powrotów. Tczew opuściłem ponad 30 lat temu. Zajęć jest coraz więcej, a czasu coraz mniej. Staram się być u rodziny przynajmniej dwa razy w roku. A wspomnienia... Pojawiają się często i w różnych okolicznościach.

 

- Nauczyciele uczący pana w liceum wspominają, że nie był pan uczniem pokornym. Czy pamięta pan te epizody, które posłużyły do wydania takiej opinii? Jak pan je ocenia z perspektywy czasu?

 

Pokorny nie byłem i dalej nie jestem. I sądzę, że nie tylko ja koniec końców dobrze na tym wychodzę, gdyż to swoiste kontestowanie z reguły służyło jakieś sprawie czy idei. Zawsze lubiłem stawiać na swoim i – jak mawiają inni – byłem krnąbrny. Ale byłem też bardzo zdyscyplinowany, co nie oznacza, że zawsze posłuszny. Nie lubię słuchać kogoś, kto nie ma racji. Ale jak ma – to słucham. I w tej materii od czasów szkolnych niewiele się zmieniło. Pamiętam sporo epizodów związanych z taką postawą. Stanowią one niesamowite ubarwienie tamtych lat i nie żałuję ich, ani się nie wstydzę. Zwłaszcza, że byłem dobrym uczniem, a tylko oceny ze sprawowania psuły świadectwo na koniec roku. Na przykład w klasie VIII-ej i X-ej miałem same czwórki i piątki, a tylko ze sprawowania „tróję”.   

 

- Jak pan ocenia swoją klasę, koleżanki, kolegów. Czy utrzymuje pan z nimi kontakty, przyjaźnie?

 

Moim zdaniem chodziłem do najlepszej szkoły i najlepszej klasy. Dzisiaj patrzę na młodzież oczami uniwersyteckiego profesora. Obserwuję, jak zachowują się studenci na uczelniach polskich i zagranicznych, na których wykładam. W sposób naturalny, niejako przy okazji, nasuwają się porównania z naszymi onegdajszymi zachowaniami i relacjami z nauczycielami, stosunkiem do poszczególnych przedmiotów,  różną dozą ciekawości. Szkoła jest miejscem uczenia się, ale także miejscem zawierania znajomości, więzi przyjacielskich. Tczewska szkoła taka właśnie była.

Jednak czas i przestrzeń robią swoje i coraz mniej pozostało z tych dawnych przyjaźni. Czasami już tylko pamięć o nich. Tak się bowiem złożyło, że nikt z moich kolegów z Tczewa nie poszedł na tą samą uczelnię co ja, czyli na warszawską SGPIS (obecnie SGH). Nikt też, o ile wiem, nie robił kariery naukowej w zakresie ekonomii i finansów. Z upływem czasu coraz rzadziej bywałem w Tczewie, a coraz więcej podróżowałem po szerokim świecie. Stąd też tczewskie znajomości mają obecnie wymiar bardziej historyczny, pozostały w przeszłości.

Gdy jednak w roku 1994 jako wicepremier i minister finansów przedstawiałem publicznie program rozwoju społeczno-gospodarczego „Strategia dla Polski” – a był on przecież przyszłościowo zorientowany, z dużym ładunkiem troski o rozwój kapitału ludzkiego – postanowiłem rozpocząć jego prezentację od mego ogólniaka. I tam właśnie nastąpiła niejako pierwsza publiczna odsłona „Strategii...”. Wtedy też miałem sposobność spotkać kilku starych kolegów, ale jakoś kontakty nie zostały odnowione. Ich brak to nie tylko moja wina. Ludzie w nawale swoich zajęć zawodowych, rodzinnych, społecznych są tak zajęci, że mało kto szuka kontaktów, nikt nie dzwoni, nie przychodzi. I tak mijają lata...  

 

- Wiem, że jest pan człowiekiem aktywnym, ma szerokie zainteresowania, pasje. Które z nich mają najdłuższą historię?

 

Na pewno ciekawość świata. Wyniosłem to jeszcze ze szkoły podstawowej dzięki taki między innymi nauczycielom, jak  Pani Profesor Pietrzykowska od geografii czy Pani Profesor Biskupowa od biologii. Ale wspaniałych nauczycieli miałem dużo więcej, jak chociażby polonistkę – Panią Profesor Niedbała, która nauczyła mnie językowej perfekcji i zamiłowania do literatury. Już w podstawówce przeczytałem całego Hemingwaya. Co ciekawe, choć jestem ekonomistą, to dzięki szkole jestem także na wskroś humanistą.   

A co do ciekawości świata, to do dziś mi jej nie brakuje. Wpierw zainteresowałem się tym, co jest na mapach, a także ewolucją przyrody. Później mogłem mnóstwo rzeczy sam obejrzeć, odwiedzając już prawie 100 krajów. I nadal podróżuję. Tego lata do Ameryki Środkowej.

W podstawówce zawsze marzyliśmy z kolegami o podróżach po odległych, egzotycznych zakątkach świata, ale wtedy nikomu z nas nie przychodziło do głowy nic innego, jak zostać marynarzem. Bo niby tylko oni mogli podróżować. Co ciekawe, ja sam nigdy nie chciałem być marynarzem i może dlatego przez długie lata nie wiedziałem, jak to marzenie zwiedzania świata ma się ziścić. Wiedziałem wszakże – albo wyczuwałem – że wiedzie przez naukę, studia, lektury. Ileż ja nocy zarwałem na czytanie książek!

Dzisiaj już wiem, że do poznania świata najlepiej przyczyniła się moja praca zawodowa. Myślę, czytam, słucham, mówię, piszę – i jeżdżę, bo inni chcą mnie słuchać i czytać. Tak więc od pewnego czasu większość podróży związana jest z moimi badaniami naukowymi z zakresu globalizacji, systemowej transformacji i rozwoju gospodarczego. Ale przy okazji takich podróży zawsze próbuję coś więcej obejrzeć i poznać. Przykładowo ostatnio, będąc z wykładami w Chile, odwiedziłem także Wyspę Wielkanocną na Południowym Pacyfiku. Teraz – ze względu na zjazd absolwentów i uroczystości w naszej szkole – skrócić muszę ciekawy pobyt w Chinach aż o tydzień, aby być w rodzinnym Tczewie. Ale i tak uda mi się obejrzeć wyspę Hainan leżącą w pół drogi pomiędzy Hongkongiem a Wietnamem.

 

- Jest pan wielbicielem muzyki...

 

O tak. Nie gram (choć w latach szkolnych uczyłem się grać na wiolonczeli), a słucham. Chodzę na koncerty w Warszawie, w Krakowie, podróżując po świecie. Byłem w wielu operach świata: od Sydney poprzez Nowy Jork do Paryża i Moskwy. Zawsze też słucham muzyki w domu, pracując dniami i nocami.

Kolejną moją pasją jest aktywny sport. W szkole uprawiałem go jedynie tyle, ile wymagały zajęcia z WF. No i nieustanne gry podwórkowe, piłka nożna zaraz po szkole czy łyżwy na boisku naprzeciwko domu na Bałdowskiej. Lubiłem grać w piłkę, najczęściej stając na bramce. Zanim jednak poszedłem kopać piłkę czy do kawiarni „Marago” przy rynku, gdzie przesiadywaliśmy – i dyskutowaliśmy godzinami, zwłaszcza o kulturze – zawsze już miałem odrobione lekcje.

Teraz zaś pływam, a nade wszystko biegam. Zostałem długodystansowcem. Codzienne 12 kilometrów, a od czasu do czasu jeszcze więcej.  W końcu więc zostałem maratończykiem. Podczas ostatnich 12 miesięcy przebiegłem cztery maratony: Toruń, Toronto, San Diego i Kraków.  

 

- Czy w dalekim świecie spotkał pan tczewian?

 

Nie przypominam sobie. Ten świat jest wielki i mały zarazem, więc pewnie los chciał, że się mijaliśmy, bo na pewno niejeden krajan albo znalazł sobie gdzieś indziej miejsce na świecie, albo włóczy się po nim od czasu do czasu podobnie jak ja. Zdarzyło mi się natomiast spotkać ludzi, którzy znali moich kolegów z Tczewa.

 

- Jakich wskazówek udzieliłby pan absolwentom swojej szkoły?

 

Nie lubię udzielać wskazówek, ale mogę powiedzieć, co od czego zależy i niech każdy sam dla siebie wyciąga wnioski. Jeżeli ktoś chce osiągnąć coś w życiu, musi być lepszy od rówieśników. Ludzie starsi, przynajmniej do pewnego czasu, są sprawniejsi intelektualnie i więcej wiedzą i dlatego trzeba się dużo i permanentnie kształcić, aby móc rywalizować także ze starszymi od nas, bardziej doświadczonymi. Jeżeli zaś chodzi o ludzi młodych, ważne jest aby wykorzystywali dany im czas. Nieustannie trzeba się uczyć i zadawać nauczycielom trudne pytania. Jeżeli oni nie potrafią na nie odpowiadać, to trzeba dalej szukać odpowiedzi. Dużo odpowiedzi jest w książkach, a dzisiaj również w Internecie. Chociaż przestrzegałbym przed nadużywaniem tego pokoleniowego  wynalazku. Widzę po moich amerykańskich studentach, że oni myślą, iż Internet to bez mała wszystko i niektórzy czasami lekceważą sobie porządne książki. Trzeba się więc dużo uczyć i nie zawsze dawać od razu wiary temu, co mówią nauczyciele albo ksiądz.

Być może, moi dawni nauczyciele oceniali, że jestem krnąbrny nie przyjmując zawsze bezkrytycznie ich wyjaśnień, ale ja tylko zadawałem im trudne pytania. Od tego właśnie jest szkoła – aby uczniowie pytali nauczycieli, a nie  nauczyciele odpytywali uczniów.  Myślę, że część mojego życiowego sukcesu bierze się właśnie z tego, że umiem pytać. Innych, a nade wszystko samego siebie.

 

-       Jaka jest pańska recepta na obniżenie bezrobocia?

 

Jedyna naprawdę skuteczna recepta to przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego. W ostatnim okresie zupełnie niepotrzebnie, ze szkodą dla polskiej gospodarki, schłodzono  koniunkturę i wyhamowano tempo wzrostu. Obecna stagnacja i zjawiska kryzysowe to są żałosne następstwa błędnej polityki ekonomicznej okresu 1998-2001. Jeżeli nie wrócimy na ścieżkę szybkiego wzrostu rzędu 5-7 procent PKB rocznie, którą szczyciliśmy się w latach 1994-97, kiedy to w sumie dochód narodowy zwiększył się podczas realizacji „Strategii dla Polski” aż o 28 procent, a bezrobocie spadło o milion osób, to nie uda się istotnie poprawić wskaźników zatrudnienia. W jednych regionach trochę się polepszy, w innych bynajmniej, w jednych branżach trochę sytuacja się poprawi, w innych jeszcze bardziej się pogorszy, co prowadzić może do narastania konfliktów społecznych i politycznych. I wtedy jeszcze bardziej będzie iskrzyło się na linii władza-społeczeństwo.

 

- W 1997 roku rozstał się pan z rządem RP.

 

Tak. I to w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Tym bardziej później – także teraz – denerwuje mnie niekiedy, że psuje się to, co zrobiliśmy w latach 1994-97, a zwłaszcza że utracono wysoką dynamikę rozwojową.   

 

-       Czy zatem nie powinien pan powrócić do polityki? Wielu na to liczy.

 

Tym, którzy o to pytają – zarówno politykom ze szczytów, jak i ludziom spotykanym w tramwaju, którym jeżdżę na uczelnię – odpowiadam, że bynajmniej do polityki mnie nie ciągnie. Nie jestem przecież zawodowym politykiem, a człowiekiem nauki, który kiedyś zaproszenie do polityki przyjął, były bowiem sprzyjające warunki realizacji mojego programu reform i rozwoju. I, jak sądzę, zrealizowaliśmy go z pożytkiem dla Polski.

Nauka jest czymś bardzo odmiennym od polityki. Polega na poszukiwaniu prawdy, podczas gdy w polityce najważniejsza jest skuteczność. Dlatego też w jej uprawianiu wielu ucieka się do metod, które z głoszeniem prawdy mają niewiele wspólnego. Mnie polityka polegająca na tym, „kto komu”, „kto kogo”, „kto za ile” w ogóle nie interesuje. Uważam bowiem, że polityka jest od tego, aby rozwiązywać poważne problemy ekonomiczne i społeczne. A tych dalibóg nie brakuje!

Tak więc z mego punktu widzenia zajmowanie się polityką ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy – po pierwsze – ma się dobry program rozwiązywania problemów społecznych na niwie ekonomicznej i – po drugie – istnieją polityczne warunki realizacji takiego programu. Co do pierwszego warunku, to taki program przedstawiłem. Jest to „Strategia dla Polski – XXI wiek”, która ogniskuje się wokół czterech głównych filarów: szybki wzrost, sprawiedliwy podział, korzystna integracja, skuteczne państwo. Nie sądzę wszakże, aby obecnie w zadowalającej mierze spełniony był ten drugi warunek.

Martwić się trzeba o przyszłość, gdyż przytłaczająca większość polskiego społeczeństwa – aż 73 procent – twierdzi, że losy kraju idą w złą stronę. To są skutki poronionego pomysłu schładzania gospodarki, chyba po to, aby „udowodnić”, że była jakaś sensowna alternatywa dla „Strategii dla Polski”. Jak się okazuje – nie było. I nie ma. Warto z tego wyciągnąć właściwe wnioski.  

 

- Czy jest pan zwolennikiem integracji Polski z Unią Europejską?

 

Tak, jestem zdecydowanym zwolennikiem integracji europejskiej, a nawet szerzej – globalizacji. Chociaż w tej sprawie panują różne opinie, to dla takiego kraju jak Polska – o takim stopniu rozwoju albo, jak wolą mówić inni, zacofania, przy istniejących wciąż słabościach instytucjonalnych i strukturalnych oraz niedostatku kapitału – integracja z Unią Europejską jest konieczna. Przesądza ją ponadto nasza jakże współcześnie korzystna pozycja geopolityczna. Oczywiste jest przy tym, że musimy wynegocjować jak najbardziej korzystne warunki przystąpienia do Unii. Na wejściu do Unii  z upływem lat szczególnie skorzysta młodsze pokolenie, zwłaszcza jego relatywnie bardziej wykształcona część. Dlatego też, miast tracić czas na oglądanie często głupawej telewizji, trzeba się uczyć! I to dużo. Także w Tczewie.

Od czasów, gdy chodziłem tu do szkoły podstawowej i średniej w latach 1956-67 świat zmienił się nadzwyczaj. Dziś perspektywy rozwoju i awansu dla młodzieży są daleko szersze niż w tamtych czasach, ale i wyzwania są większe. Teraz musimy wszyscy potrafić konkurować na skalę europejską i światową. Globalizacja i integracja to dodatkowa szansa, ale zarazem i dodatkowe zagrożenie.

Pamiętajmy też o tym, że integrację z Unią Europejską trzeba postrzegać również przez pryzmat europejskiej odpowiedzi na amerykańską potęgę technologiczną, gospodarczą i polityczną. Taki kraj jak Polska tylko będąc silnie zintegrowany z większym układem ekonomiczno-politycznym będzie miał możliwość maksymalizowania tych szans i minimalizowania zagrożeń. To wszakże wymaga światłej polityki gospodarczej opartej o mądrą teorię ekonomiczną.

 

- Tak, dużo pisze pan o tym w swoich najnowszych książkach o transformacji, globalizacji i rozwoju oraz w wielu artykułach naukowych opublikowanych w 20 językach na całym świecie. Jeździ pan po nim wiele i nieustannie. Jak zatem wygląda Polska na tle innych krajów?

 

Bardzo różnie, ale coraz gorzej. Od pewnego czasu opinie o Polsce zaczęły

się pogarszać, zwłaszcza jak od 1998 roku zaczęła tracić swój impet rozwojowy.  Wcześniej świat się Polską zachwycił, w naszym kraju bowiem zaczęła się posocjalistyczna transformacja, która wciąż wzbudza ogromne zainteresowanie. To my przecież pokojowo zainicjowaliśmy transformację ustrojową, mając przed 13 laty na jej zapoczątkowanie swój własny sposób, między innymi poprzez negocjacje Okrągłego Stołu, przy którym też zasiadałem. Później bywało różnie. Pewne problemy rozwiązywaliśmy lepiej niż w innych krajach – zwłaszcza w latach 1994-97, kiedy to skutecznie odeszliśmy od „szoku bez terapii”, a nie doszło jeszcze do szkodliwego „schładzania bez sensu” – z pokonywanie innych zaś trudności szło nam gorzej.

Dzisiaj wiele państw Europy Środkowowschodniej – w tym Rosja i Ukraina, Czechy i Węgry, Litwa i Słowacja – rozwijają się szybciej niż Polska. Zwolnienie tempa wzrostu w latach 1998-2002, załamanie się finansów publicznych, spadająca konkurencyjność wielu rodzimych przedsiębiorstw, ponownie narastające zadłużenia państwa, szerzenie się zjawisk korupcyjnych, niekorzystne odwrócenie wcześniejszych tendencji w sferze ograniczania bezrobocia, które teraz wzrosło do ponad 18 procent (!), zwiększające się obszary biedy i ubóstwa – to wszystko czynniki, które psują obraz naszego kraju. Szkoda. A zawdzięczamy to tym samym politykom, którzy również na początku lat 90. przeprowadzali na żywym ciele polskiej gospodarki i społeczeństwa swoje eksperymenty w oparciu o błędne teorie ekonomiczne i przy lekceważącym stosunku do potrzeb własnego społeczeństwa.   

 

- Czym zajmuje się TIGER – stworzone i kierowane przez pana Centrum Badawcze Transformacji, Integracji i Globalizacji?

 

Nazwa TIGER to anglojęzyczny skrót od Transformation, Integration, and Globalization Economic Research. I choć TIGER znaczy „tygrys”, to naszym nie tylko hasłem, ale przesłaniem jest „Globalizacja z ludzką twarzą”. TIGER to niezależny ośrodek zajmujący się badaniami naukowymi. Nie tworzymy przy tym „czystej teorii”, ale chcemy wskazywać ścieżki, którymi warto pójść, aby lepiej rozwijać Polskę w kierunku gospodarki rynkowej, społeczeństwa obywatelskiego i politycznej demokracji w warunkach postępującej integracji europejskiej i nieodwracalnej globalizacji, rozumianej jako tworzenie się jednego światowego rynku towarów, kapitału i siły roboczej. Trzeba umieć znaleźć sobie na nim własne miejsce: Europa Środkowowschodnia, Polska, Kociewie, Tczew. Każdy z nas.

W ostatnim okresie zajmujemy się między innymi perspektywami i uwarunkowaniami długofalowego rozwoju Polski oraz tzw. nową gospodarką, a więc gospodarką ery komputeryzacji i Internetu. Jeden z głównych wątków studiów TIGER-a – a także moich indywidualnych badań i licznych publikacji oraz wystąpień na międzynarodowych konferencjach i sympozjach – to możliwości przyspieszenia tempa wzrostu w krajach mniej rozwiniętych, w tym zwłaszcza w posocjalistycznych gospodarkach naszego regionu, i doganiania przez nie państw bogatych.  Globalizacja stwarza w tym zakresie poważne możliwości, ale niesie w sobie również pewne ryzyko. Jest ona przy tym swoistą grą i wykorzystanie jej na naszą korzyść wymaga dużych umiejętności. Niestety, w ostatnich latach ich nie starczało, co potwierdzają także wyniki badań TIGER-a prowadzone z udziałem znakomitych ekspertów i wybitnych gości z zagranicy.

Wszystkich zainteresowanych globalizacją, integracją i posocjalistyczną transformacją, a także tym, co się u nas w TIGER-ze dzieje i jakie są wyniki naszych badań, zapraszam nieustannie na naszą aktywną stronę internetową pod adresem www.tiger.edu.pl albo od razu na moją stronę pod http://kolodko.tiger.edu.pl. Jest tam sporo ciekawych rzeczy do poczytania i obejrzenia.

 

- Co może pan powiedzieć o swojej rodzinie?

 

Wiele dobrego. Może dlatego, że jest bardzo liczna... Składa się z 25 rybek wywodzących się z jeziora Tanganika. Można na nie patrzeć zarówno z mojego gabinetu, jak i z pokoju rodzinnego. Czasami lubię zapaść się w fotelu i patrzeć na nie oraz na ogień z kominka, słuchając muzyki. Kot Atana też ma się dobrze, choć niekiedy musi uciekać przed psem Salemem. To płowy briard. Imię kota pochodzi od stolicy Madagaskaru, a tak z kolei nazywa się największy „z nas” – koń, na którym jeździ młodsza z moich córek – Gabrielka, nosząca imię takie samo, jak moja zamieszkująca w USA siostra, także absolwentka naszego liceum. Notabene, z siostrą zawsze rywalizowałem na oceny. I udawało się. Gorsze miałem tylko ze sprawowania...

Gabrielka jest licealistką. No to często mówię jej, że mnie rodzice nigdy nie musieli zachęcać do odrabiania lekcji, gdyż sam się do tego rwałem (tak naprawdę było!) i zawsze, gdy wychodziłem „do miasta”, wszystko, co było zadane (no, prawie wszystko...), miałem już odrobione.

Takie „powielanie” imion w rodzinie zdarzało się już wcześniej. Mój brat, wciąż mieszkający w Tczewie, ma na imię Eugeniusz. Dostał to imię od mamy (która cały czas mieszka w naszym rodzinnym domu na Bałdowskiej) w ślad z kolei za jej bratem, pułkownikiem Eugeniuszem Kierskim, którego niestety niedawno pochowaliśmy. To mój ojciec chrzestny, który swego czasu – zanim przeniósł się do Elbląga – był komendantem Straży Pożarnej w Tczewie. Pamiętam, jak zabierał mnie (a czasami udawało się jeszcze wziąć któregoś z kolegów) na zaplecze cyrku rozbitego nad Wisłą, gdy zawitał do Tczewa. To była wielka frajda, kiedy można było chodzić pomiędzy klatkami z tygrysami lub lwami i przyglądać się z boku, jak artyści szykowali się do wyjścia na arenę.

Starsza córka – Julia – kończy drugi rok psychologii stosunków międzykulturowych. Moja siostra też studiowała psychologię. Julia zafrapowała się również psychologią sportów ekstremalnych, które zresztą sama uprawia. Skacze na spadochronie, co powoduje niekiedy zrozumiałe zdenerwowanie mojej małżonki. U mnie, co ciekawe, nie objawia się ono wcale. Byłem dumny, gdy w naszej obecności wykonywała swój setny skok, a teraz już ich nie liczę. Obie córki ponadto żeglują, ślizgają się na snowboardzie, dobrze pływają. Czasami uprawiamy sporty ekstremalne razem, jak na przykład spływ po spienionych wodach czy też nurkowanie głębinowe z butlą tlenową.

Obie córki niezależnie od tego, że świetnie mówią po angielsku, uczą się innych języków – Gabrysia francuskiego, a Julia hiszpańskiego.

Żona – Alicja – jest redaktorem i dyrektorem wydawniczym miesięcznika „Magazyn Olimpijski”. Bardzo przy tym pomaga mi w niektórych moich zajęciach, choćby redagując niektóre z moich książek i zczytując liczne teksty. Mamy też podobne zamiłowanie, zwłaszcza muzyka i podróże, a także sport, co z pewnością rzutuje na nasze zajęcia i sposób życia oraz rodzinny „rozkład jazdy”. Ale w ogródku pracuje tylko żona. Tak jak onegdaj w domu w Tczewie, ja lubię tylko w nim bywać.

Cała rodzina – pies też – była wraz ze mną przez dwa lata w Waszyngtonie, kiedy pracowałem tam w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i Banku Światowym oraz wykładałem kolejno na uniwersytetach Yale, UCLA w Los Angeles i Rochester, New York. Wiele razem podróżujemy, choć chciałbym, aby mieć jeszcze więcej czasu, który moglibyśmy spędzać wspólnie w domu. Niestety, w ferworze nieustannej pracy nie zawsze go starcza.

 

-       Świat podziwia pan z pokładu samolotu i grzbietu słonia. Jest pan podróżnikiem i obywatelem świata.

 

Przede wszystkim Polakiem nie zapominającym nigdy o naszych sprawach. Ale fakt – moje marzenia spełniły się i jestem też podróżnikiem. W domu, w moim gabinecie, jedna ze ścian w całości pokryta jest olbrzymią mapą świata. Gdy patrzę na nią, inspiruje mnie to nie tylko do dalszych podróży, ale przede wszystkim do nieustannej pracy. Zresztą podróże to nie tylko przyjemność i radość z poznawania świata. To także duży wysiłek, ciężka praca i nieustanna praktyczna konfrontacja z problemami o których i czytam, i piszę. Często do większej zadumy skłania rozmowa z ludźmi ze slumsów w Kalkucie czy Indianami w Gwatemali niż z dygnitarzami w Davos czy finansistami z Wall Street. Chociaż tych drugich też cenię, gdyż bez nich światowa gospodarką nie mogłaby się przecież rozwijać. Chodzi jednak o to, aby ten rozwój był bardziej zrównoważony – finansowo, społecznie, ekologicznie – a efekty wzrostu produkcji bardziej sprawiedliwie dzielone pomiędzy różne regiony naszej globalnej wioski i jej mieszkańców.

Nie jestem przy tym zwolennikiem dość powierzchownej tezy, że oto świat zmienił się po 11 września 2001 roku. Zmienia się cały czas, ale tak naprawdę to najbardziej zmienił się 13 lat temu, gdy my siedzieliśmy w Polsce przy Okrągłym Stole, a Gorbaczow, z którym notabene miałem także okazję kilka razy dyskutować, podjął decyzję o zburzeniu Muru Berlińskiego. To przecież było najbardziej znaczące wydarzenie od czasu

zakończenia II wojny światowej, której cień w jakiejś mierze wlókł się za nami podczas moich najwcześniejszych tczewskich lat. Pamiętam jeszcze zrujnowany dom na Bałdowskiej. Ale teraz mamy wiek XXI i trzeba się ścigać z innymi we współczesnym świecie. Nie każdy ma szanse. Polacy – tak.   

 

- Odszedł Grzegorz Ciechowski...

 

Mój imiennik, krajan i młodszy kolega z liceum. Zetknąłem się z nim kilka razy, ale nigdy w czasach szkolnych, a to ze względu na te kilka lat różnicy wieku. Ostatnio widzieliśmy się właśnie w naszym rodzinnym mieście podczas imprezy zorganizowanej w końcu stycznia 1997 roku w Tczewskim Centrum Kultury, gdzie zebrało się dziewięcioro,  jak to określili organizatorzy, znamienitych tczewian.

Wielki żal, że Grzegorz Ciechowski odszedł. Zdecydowanie przedwcześnie, w pełni sił twórczych. Był to człowiek, który coś osiągnął. Dokładniej – osiągnął wiele.  A mógłby osiągnąć jeszcze więcej, gdyż jego potencjał twórczy bynajmniej nie był wyczerpany. Sąsiadujemy przez płot i przyjaźnimy się z jego byłą żoną – Małgorzatą Potocką. Widuję się czasami, gdy do nas wpada albo my do nich, również z jego córką z tego małżeństwa – Weroniką.

Gdy dowiedziałem się od Małgosi Potockiej o tej śmierci, odszukałem jedną z jego płyt. Słuchając muzyki żałowałem, że mieliśmy zbyt mało czasu i okazji, aby się spotykać. Wszyscy jesteśmy tak zapracowani i zaganiani, że jeżeli nie będziemy o sobie pamiętać i zbierać się częściej – chociażby na corocznych, a nie od święta organizowanych zjazdach absolwentów – to potem będziemy się widywać tylko nad grobami...

 

Rozmawiał Józef M. Ziółkowski