Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Wywiady

 

Publikacje

Książki

Eseje

Working Papers

Artykuły

Wywiady

CV

Kontakt

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Wieczór Wrocławia", 10 marca 2000

 

TIGER, czyli jak zostać tygrysem Europy

 

Rozmowa z profesorem zwyczajnym Grzegorzem W. Kołodko z warszawskiej SGH i WSPiZ, autorem "Strategii dla Polski" i wicepremierem oraz ministrem finansów w latach 1994-97

 

Czy chciałby pan ponownie zostać szefem finansów?

        Nie jest to bynajmniej moim pragnieniem, ale wiem - gdyż nieustannie jestem o to pytany - że liczy na to zarówno wielu polityków, jak i przede wszystkim ludzi zatroskanych złym stanem polskiej gospodarki i finansów publicznych. Z pewnością chcieliby, aby wróciły czasy szybkiej poprawy warunków życia, jak to działo się kilka lat temu. Po zakończeniu pracy zagranicą w organizacjach międzynarodowych i na kilku amerykańskich uniwersytetach wróciłem do kraju. Zajmuję się przede wszystkim pracą akademicką; prowadzę badania, wykładam, dużo publikuję. Kierują Centrum Badawczym Transformacji, Integracji i Globalizacji TIGER przy WSPiZ im. Leona Koźmińskiego w Warszawie, realizując wiele interesujących projektów badawczych. Zapraszam wszystkich do naszej witryny internetowej www.tiger.edu.pl, gdyż wiele tam się dzieje. Być może, ten TIGER, czyli tygrys w nazwie naszego instytutu zwiastuje, że znowu o Polsce będzie się mówiło jako o "tygrysie wschodniej Europy?" A tak już było...

        Po 1993 roku przyjąłem propozycję wejścia do rządu, gdyż były spełnione dwa niezbędne ku temu warunki. Zaakceptowany został dobry program rozwoju społeczno-gospodarczego, jakim była "Strategia dla Polski", oraz  istniał układ polityczny umożliwiający jego realizację. Jak będzie teraz - zobaczymy. Uważam, że nadal istnieje potrzeba twardego koordynowania polityki w odniesieniu do sfery realnej z rozwiązaniami w sferze finansowej. To z kolei wymaga łączenia stanowisk ministra finansów i wicepremiera ds. gospodarczych albo doboru ekipy gospodarczej zdolnej do dobrej koordynacji trudnych działań.  

 

Zmieniłby pan cokolwiek, gdyby został ponownie ministrem finansów?

        Wiele, podobnie jak to uczyniliśmy po 1993 roku, po okresie "szoku bez terapii". Bezwzględnie trzeba nadać budżetowi charakter prorozwojowy, zwiększając między innymi nakłady na oświatę, naukę i rozwój infrastruktury. Nieodzowne jest wzmocnienie finansowe samorządów. Trzeba zasadniczo odbiurokratyzować państwo i zmniejszyć wydatki na bezproduktywną administrację. Poszerzenie wymaga baza podatkowa z równoczesną poprawą dyscypliny fiskalnej. Zrestrukturyzować trzeba portfel rządowego zadłużenia pod kątem zmniejszenia kosztów obsługi długu publicznego. Uprościć można dokuczliwe procedury niektórych rozliczeń z urzędami skarbowymi.

        Nie widzę jednak możliwości zasadniczej poprawy sytuacji w sferze finansów publicznych bez trwałego przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego. Tutaj sytuacja też jest podobna do tej sprzed prawie ośmiu już laty. Chociaż, niestety, jest chyba jeszcze gorzej niż wtedy wskutek bezsensownego "schładzania gospodarki" od 1998 roku. Trzeba zatem w najbliższych latach lepiej koordynować politykę fiskalną i pieniężną, ale przede wszystkim niezbędna jest aktywna polityka przemysłowa i handlowa sprzyjająca powrotowi na ścieżkę szybkiego tempa rozwoju gospodarczego, którą kroczyliśmy w latach 1994-97. Przyrost PKB średniorocznie o 5 do 7 procent to cel ambitny, ale pod pewnymi warunkami możliwy do osiągnięcia.

 

Ile w takim razie dzisiaj powinny wynosić stopy procentowe?

        Powinny one być jeszcze o co najmniej 3 punkty niższe. To że nie spadły w wystarczającej mierze, wynika z doktrynerstwa części kierownictwa NBP. Głosi ono fałszywy dogmat ekonomiczny, że wysokie stopy procentowe równocześnie sprzyjają zbijaniu inflacji i nie szkodzą rozwojowi gospodarki. Utrzymując tak irracjonalnie wysokie oprocentowanie inflacja w czerwcu i tak będzie wynosiła niewiele mniej niż w marcu, ale niestety następnych kilkadziesiąt tysięcy Polaków - także tu, we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku - straci pracę, bo koniunktura gospodarcza jeszcze bardziej się pogorszy. Radykalniejsze zaś obniżenie zaś stóp procentowych ożywiłoby produkcję, co sprzyjałoby wzrostowi dochodów budżetu (a więc i wydatków) oraz zatrudnienia oraz zwiększeniu zarobków bez nasilenia inflacji. Fakt, mniej zyskałby kapitał spekulacyjny, także zagraniczny, nic dziwnego zatem, że tylko on jest zadowolony. Chociaż również coraz mniej, gdyż sam też coraz bardziej obawia się większych zakłóceń w naszej gospodarce, a zwłaszcza utrwalania się tendencji stagnacyjnych, a tym samym ograniczenia możliwości robienia tutaj lukratywnych interesów.    

 

Czy rozwój budownictwa może w jakikolwiek sposób ożywić gospodarkę i zmniejszyć bezrobocie?

        Bezsprzecznie tak. Zważywszy na strukturę naszej gospodarki oraz uwarunkowania demograficzne budownictwo musi być postrzegane jako jedna z istotnych dźwigni rozwoju. Zwłaszcza budownictwo mieszkaniowe zaspokaja nie tylko ważną potrzebę konsumpcyjną i społeczną, ale przyczynia się do ogólnego rozwoju gospodarczego. W dodatku ekspansja budownictwa nie wymaga dużego importu, co aktualnie jest szczególnie ważne ze względu na głęboki deficyt handlu zagranicznego. Jednak dzisiaj nie widzę większych szans na istotne przyspieszenie rozwoju budownictwa w krótkim okresie. I to nie tylko mieszkaniowego. Odczuwalne zmniejszenie dynamiki dochodów realnych ludności oraz zbyt wysokie oprocentowanie kredytów budowlanych i hipotecznych po prostu tłamszą niezbędną dla wzrostu produkcji budowlanej ekspansję popytu. Jednak nie wszędzie. Są regiony, gdzie budownictwo mieszkaniowe kwitnie. Tam też szybciej rośnie produkcja ogółem, więcej jest pracy, bardziej rozwija się handel, żywiej pulsuje życie kulturalne.  

 

W swojej najnowszej książce twierdzi pan, że na to co dzieje się we współczesnym świecie - także w naszej jego części - istotny wpływ ma Waszyngton, w tym Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Mamy się tego bać, czy możemy spać spokojnie?

        Tak, właśnie ukazała się moja najnowsza książka pt. "Moja globalizacja, czyli dookoła świata i z powrotem (TNOiK, Toruń 2001). Piszę w niej wiele i o tym, jak "od kuchni" działają te organizacje międzynarodowe, w których w międzyczasie byłem ekspertem, dzieląc się swoimi doświadczeniami i wynikami badań naukowych oraz doradzając w kwestiach polityki rozwoju i posocjalistycznej transformacji. Właśnie dlatego pojechałem na dwa lata do Waszyngtonu, aby choć trochę wpłynąć na sposób widzenia stamtąd naszej części świata. Kształtowany w MFW i BŚ sposób ekonomicznego myślenia ma zaiste ogromny wpływ na to, co dzieje się nawet bardzo daleko od tamtego miejsca. U nas też.  

        Wiele też podróżowałem po szerokim świecie - dbając przy okazji wszędzie o nasze polskie sprawy - mam więc możliwość dokonywania ciekawych porównań. Współczesny świat jest tak skonstruowany, że coraz więcej procesów rozgrywa się w skali ponadnarodowej. Na tym właśnie polega globalizacja, czyli proces tworzenia jednego wielkiego światowego rynku kapitału, towarów i siły roboczej. Skoro jednak ten globalny rynek oparty jest o zasady kapitalistyczne, to przecież zrozumiałe jest, że są w nim silniejsi i słabsi. Nie ulega wątpliwości, że dominującą pozycję mają Stany Zjednoczone, które razem z pozostałymi państwami grupy G-7 - Francją, Japonią, Kanadą, Niemcami, Wielką Brytanią i Włochami - rozgrywają wiele spraw dbając przede wszystkim o własne interesy. To naturalne. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że MFW i BŚ są podporządkowane interesom głównych akcjonariuszy, czyli państwom grupy G-7. To nie są towarzystwa charytatywne ani też instytucje demokratyczne, tylko swoiste firmy nastawione na realizację interesów swoich udziałowców. Skoro USA mają 17,6 procent udziałów, a Polska tylko 0,6, to przecież nie może to nie odbijać się na pozycji tych państw. I proporcjonalne do tego wpływają one bezpośrednio na to, co się dzieje w tamtych organizacjach, a pośrednio na to, co dzieje się w światowej gospodarce.

 

Jakie zatem są nasze możliwości? Jakie są szanse mniejszych państw, skoro decydują interesy najbogatszych?

        Szanse mają wszyscy, a ich wykorzystanie zależy przede wszystkim od prowadzenia własnej mądrej polityki rozwojowej. Przecież aby dbać o własne narodowe interesy, nie trzeba rządzić w Waszyngtonie, tylko na swoim własnym podwórku - tak jak to skutecznie robiliśmy w latach 1994-97, przyspieszając tempo rozwoju z jednej strony, ale zarazem konsekwentnie integrując się z gospodarką światową w warunkach narastającej konkurencyjności międzynarodowej - z drugiej. Przecież to wtedy doprowadziliśmy Polskę do OECD, a tempo wzrostu PKB aż do 7,5 procent w pierwszym kwartale 1997 roku, kiedy to kończyłem swoją misję w rządzie. Globalizacja niesie pewne zagrożenia dla gospodarek mniejszych i słabiej rozwiniętych, ale stwarza też dodatkowe szanse. Będąc onegdaj wicepremierem i ministrem finansów realizowałem strategię, która stawiała skutecznie czoło tym dodatkowym zagrożeniem i jednocześnie optymalnie wykorzystywała te dodatkowe szanse. Saldo było jednoznacznie pozytywne, wygrywaliśmy więc globalizację dla siebie, a nasza strategia nie bez powodu nazywała się "dla Polski".  

 

Co za różnica, skoro bez względu na to kto rządzi (lub będzie rządził) w Polsce i tak musi wykonać polecenia zza oceanu?

        Absolutnie nie zgadzam się z takim twierdzeniem. Polityka w Polsce zależy od polskiego rządu, choć może czasami znajdą się i tacy politycy, którzy zbyt łatwo ulegają zewnętrznym sugestiom lub po prostu nie rozumieją, co od czego we współczesnych stosunkach finansowych i handlowych zależy. Na pewno nasze władze nie mają jakiegokolwiek wpływu na kurs dolara wobec euro, ale mogą mieć - jeśli tylko zechcą - istotny wpływ na kurs złotego do dolara. W warunkach postępującej globalizacji rządzi się inaczej niż kiedyś, inne bowiem są i wyzwania, i możliwości, inne stosuje się reguły i instrumenty, inaczej koordynuje się politykę wewnętrzną i zewnętrzną. To trudna sztuka, tym bardziej więc trzeba się uczyć i starać.

 

W takim razie za ogromne bezrobocie, biedę i kłopoty gospodarcze mamy obwiniać Waszyngton czy Warszawę?

        Oczywiście, że Warszawę. Ale może też i trochę Wrocław oraz inne centra administracyjno-przemysłowe, od których przecież coraz więcej zależy? Gwoli sprawiedliwości trzeba też dostrzec, że są jednakże obszary, gdzie sytuacja ekonomiczna się poprawia. Jeśli zaś w swojej ostatniej książce i w wielu innych publikacjach (a sądzę, że nie bez powodu ukazały się one ostatnio aż w 20 językach na całym świecie) obarczam dużą odpowiedzialnością za piętrzące się trudności gospodarcze w krajach posocjalistycznych i na wielu innych wyłaniających się rynkach tzw. konsensus waszyngtoński, to dlatego, że ten błędny sposób myślenia został bezkrytycznie przyjęty poza Waszyngtonem. Nikt nie zmuszał nikogo do doktrynerstwa i dogmatyzmu, a nade wszystko do naiwnej wiary, że wystarczy tylko sama szybka prywatyzacja i daleko posunięta liberalizacja, aby mieć już sprawnie działającą gospodarkę rynkową. Za taką naiwność i zlekceważenie znaczenia instytucjonalnej obudowy rynku oraz społecznego wymiaru zmian ustrojowych przychodzi nam teraz płacić gorzką cenę w postaci wysokiego bezrobocia i inflacji oraz niskiej dynamiki rozwojowej i standardu życia.

        Spójrzmy na to jeszcze z innej strony. Marność polityki obecnych władz widać nie tylko na tle wcześniejszych sukcesów lat 1994-97, ale także w porównaniu z obecną sytuacją innych krajów. Dlaczego lepiej sobie radzi Chile i Malezja? A patrząc bliżej, dlaczego udało się utrzymać bądź nawet przyspieszyć tempo wzrostu na Węgrzech i w Słowacji? Jak udało się pogłębić stabilizację finansową w Estonii i Słowenii? Dlaczego w roku 2000 dużo szybciej niż w Polsce wzrósł dochód narodowy na Ukrainie i w Rosji? Przecież jeśli nawet niektóre z tych państw mają teraz tego samego nowego "wielkiego brata", to nie zwalajmy na niego ani odpowiedzialności za własne błędy, ani też nie oddajmy mu autorstwa własnych sukcesów. Oby tylko były. Już były i wierzę, że jeszcze będą. Wierzę, bo wiem, że to możliwe. To zależy przede wszystkim od naszej polityki.

 

Rozmawiała: Grażyna Mikołajczyk