Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Publikacje

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pakiet ratunkowy

 

        Był czas, kiedy uwielbialiśmy narzekać na prymat polityki nad ekonomią. W coraz bardziej już zamierzchłych czasach realnego socjalizmu zdarzało się bowiem nierzadko, że pomimo ewidentnych argumentów na rzecz ekonomicznej racjonalności jakiegoś rozwiązania, nie udawało się go przeforsować i przełożyć na praktykę. Względy polityczne brały górę, a gospodarka brnęła po wertepach, miast sunąć szybko do przodu. Zacietrzewienie w obronie merytorycznie wadliwych, ale ideologicznie „jedynie słusznych” koncepcji było tak silne, że wydawać się mogło, iż prędzej nie zostanie „kamień na kamieniu” niż ówcześni doktrynerzy ustąpią pola. Oczywiście, były one lansowane przez usłużną propagandę – podobnie zresztą jak obecnie – pod hasłem społecznego interesu.

Teraz znowu polityka dzierży prymat nad ekonomią. Tym razem dzieje się to w imię jakże już skompromitowanej polityki pieniężnej i leżących u jej podstaw fałszywych doktryn ekonomicznych, a także prób obrony jej autorów. Ci też strzec będą swych pozycji (i interesów) do upadłego. Szkoda tylko, że to nie oni upadają, a koniunktura gospodarcza. A więc raz jeszcze według formuły: prędzej „kamień na kamieniu...” niż „po rozum do głowy”.         

 

1-3-5 czy 3-5-7?

 

        W historii polskiej transformacji dość powszechnie rozróżnia się trzy okresy. Ze względu na cykle polityczne i wyniki realizowanej w ich ramach polityki gospodarczej wyraźnie odpowiadają one kolejnym czteroleciom: 1990-93, 1994-97 i 1998-2001. Te trzy epizody są odmienne pod wieloma względami, ale najważniejsza różnica to dynamika gospodarcza. Decydowała ona o wielu pochodnych procesach – od wielkości bezrobocia i stanu finansów publicznych poprzez tempo poprawy konkurencyjności gospodarki i zmiany skali korupcji aż po ewolucję międzynarodowej pozycji Polski i poziom optymizmu (lub pesymizmu) społeczeństwa. Tak się złożyło, że jedynie ten środkowy okres, znany jako „Strategia dla Polski”, cechował się wyraźną poprawą sytuacji na wszystkich tych obszarach.  

Ale to już historia, a najważniejsza przecież jest przyszłość. Patrząc wprzód najistotniejsze jest tempo wzrostu produkcji, gdyż od tego koniec końców zależeć będą losy Polski i całego narodu. Wszystkie reformy muszą być podporządkowane priorytetowemu celowi, jakim jest powrót na szybką – rzędu 5 do 7 procent rocznie – ścieżkę wzrostu. Po wyjściu z zapaści, wywołanej na początku minionej dekady „szokiem bez terapii”, kroczyliśmy nią skutecznie w latach 1994-97. Możemy iść nią szybko do przodu także w latach następnych. Coraz więcej wszak wydaje się wskazywać, że tak nie będzie, bo zła polityka ponownie bierze górę nad ekonomiczną racjonalnością.

Jeśli nawet obecnemu rządowi powiedzie się zamysł poprowadzenia polityki gospodarczej tak, że PKB w najbliższych trzech latach będzie rósł o 1-3-5 procent (i o kolejne 5 w roku 2005), to w sumie da to przyrost dochodu narodowego na równie marnym poziomie, co w ostatnich czterech latach „schładzania bez sensu”. Oczywiście, wtedy polityczni przeciwnicy obecnie rządzącej koalicji będą jej wytykać – i słusznie – że sama też nie potrafiła nadać gospodarce impetu rozwojowego. Ale to już zmartwienie tej koalicji, my zaś martwić musimy się o to, że Polska traci czas, a społeczeństwo szansę, jaką stwarza nam współczesna faza globalizacji i postępująca integracja europejska. Natura tych procesów jest bowiem taka, że dzięki nim powinniśmy przyspieszać, a nie zwalniać tempo wzrostu.

 

 Śledząc wnikliwie, co się dzieje w polskiej gospodarce i wokół niej, nie sposób nie dostrzec, że nie ma pewności nawet co do mało ambitnej ścieżki wzrostu PKB 1-3-5. Może być mniej. Jeśli nie nastąpią niezbędne zmiany instytucjonalne i strukturalne oraz nie zostanie dokonany głębszy zwrot w polityce finansowej, to nie uda się uzyskać w czwartym czteroleciu – czyli w okresie 2002-05 – nawet tych umiarkowanych 14-15 procent wzrostu. A taka dynamika gwarantuje zaledwie utrzymywanie się Polski na marginesie Unii Europejskiej i egzystowanie na peryferiach gospodarki światowej.  

Tak być nie musi, ale tak będzie, jednakże nie ze względu na uwarunkowania obiektywne, lecz z powodu słabości polityki. Jeśli funkcjonuje ona tak, że zwolennicy fałszywych i szkodzących wzrostowi doktryn ekonomicznych mają wpływ na gospodarkę, to nie ma możliwości skierowania jej na właściwe tory. I to nawet wówczas, gdy inna część decydentów wie, co zrobić i chciałaby to uczynić, tylko – bagatela – nie może. Wtedy mamy właśnie taką niekonsekwentną i wewnętrznie sprzeczną politykę jak obecnie.

        Prowadzenie skutecznej polityki reform i wzrostu gospodarczego wymaga spełnienia różnych warunków. Po pierwsze, trzeba mieć dużą doprawdy wiedzę, co od czego zależy. Wbrew pozorom, wciąż jest ona deficytowym dobrem i myli się skutki z przyczynami oraz środki z celami. Po drugie, należy umiejętnie koordynować przeróżne skomplikowane wątki, które nieustannie przeplatają się w toku podejmowanych (i zaniechanych) działań. Nawet najbardziej uparta koncentracja na jednej nitce nie daje możliwości harmonijnego splecenia skomplikowanej materii. Po trzecie, trzeba zawierać twórcze kompromisy, gdyż prowadząc politykę nie da się uniknąć wikłania w sprzeczne interesy ekonomiczne. Podporządkowywanie zaś polityki nawet najsilniejszemu i najbardziej wpływowemu lobby, musi skończyć się dla ogółu źle. Wreszcie po czwarte, trzeba mieć odwagę cywilną, aby konsekwentnie stawiać czoła nie tylko ignorancji ekonomicznej, ale także insynuacjom machiny propagandowej. Ta a to z głupoty, a to (częściej) z cynicznego wyrafinowania i troski o interesy ekonomiczne swojej politycznej klienteli utrudnia wdrażanie słusznych z makrospołecznego punktu widzenia reform oraz egzekucję trafnych posunięć.

 

Partyjni niefachowcy

 

W polskiej  rzeczywistości w tym akurat kontekście trzeba postrzegać trwający od lat „dialog” dwu podmiotów polityki gospodarczej – rządu i niezależnego on niego, a także od kogokolwiek innego, banku centralnego. Rzecz bowiem sprowadza się właśnie do braku koordynacji polityki budżetowej (w tym fiskalnej), za którą odpowiada rząd, z polityką pieniężną, która jest domeną NBP.

Z troski o usprawnienie i swoiste uspołecznienie procesu podejmowania decyzji przez bank centralny, jeszcze w 1994 roku zrodził się zamysł utworzenia Rady Polityki Pieniężnej. Intencjonalnie miała ona funkcjonować jako kolegialne kierownictwo tej niezależnej instytucji, zmniejszając ryzyko popełniania błędów przez kierownictwo jednoosobowe. Był to – i nadal jest – pomysł słuszny. Okazało się jednak, że ustalony później polityczny mechanizm powoływania członków RPP umożliwił mianowanie niedostatecznie kompetentnych osób, zbyt silnie powiązanych z różnymi partiami, bez możliwości odwoływania ich w demokratycznych procedurach z zajmowanych stanowisk nawet wówczas, gdy podejmują decyzje niesprzyjające gospodarce narodowej. Na to nałożył się fakt wysunięcia i przeforsowania przez prezydenta zarówno na początku roku 1998, jak i w niespełna trzy lata później kandydatów na stanowisko prezesa NBP nie potrafiących współdziałać z rządem i nie dających sobie rady z oporem materii. Później przychodziło nam już tylko ponosić konsekwencje takich decyzji politycznych i personalnych.  

Problem leży zatem nie tylko (i nie przede wszystkim) w Radzie Polityki  Pieniężnej, ale w braku zdolności kolejnych szefów banku centralnego do wypracowania właściwej w aktualnych warunkach polityki pieniężnej i przeprowadzenia stosownych decyzji przez to gremium oraz na braku woli twórczego jej skoordynowania z polityką rządu. I ani poszerzanie RPP o nowych członków, ani też ewentualne jej zlikwidowanie nie wyeliminuje trwającego kryzysu. Decyduje primus inter pares, czyli prezes. Tak jest w Europejskim Banku Centralnym i w amerykańskim Systemie Rezerw Federalnych, tak jest we Francji i w Chile. I w wielu innych miejscach na świecie. Jeśli zaś prezes banku centralnego nie potrafi przeprowadzić swojej linii (przyjmując, że byłaby słuszna, a w naszych warunkach przecież ewidentnie nie jest), to albo odchodzi sam, albo zwraca się o to do niego ten, kto go wysunął.

Sprawa bowiem toczy się o losy gospodarki i społeczeństwa, a nie o źle interpretowaną czyjąś „niezależność”. Ważne są procesy rozwojowe, a nie obawa, co napiszą (niektóre) gazety i co powie „zagranica”. Co do zagranicy zresztą, to teraz i ona przyjęłaby stosowne zmiany systemu i polityki pieniężnej z zadowoleniem, gdyż sama też w końcu pojęła, że tak posuwając się „do przodu” polska gospodarka stoczyć się może po równi pochyłej. A na tym przecież nie zależy nawet krótkoterminowemu kapitałowi spekulacyjnemu – ani rodzimemu, ani zagranicznemu – bo na czym wówczas mógłby on tak intratnie spekulować?  

 

Pakiet ratunkowy

 

        Abstrahujmy już od tego, że można było uniknąć zwolnienia ostatnich lat oraz obecnej stagnacji i już teraz PKB mógłby być większy o jakieś 10 procent. Jeśli jednak nasza gospodarka ma rozwijać się w przyzwoitym tempie, to musi rychło wrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu. To jest jeszcze możliwe. Zamiast defetystycznych 1-3-5-5, już realne mogło być 3-5-7-7. A to zasadnicza różnica, bo wówczas w roku 2005 PKB byłby większy o kolejne prawie 10 procent na mieszkańca! Wystarczyło tylko wdrożyć od razu w listopadzie (a najdalej od nowego roku) stosowny pakiet ratunkowy przełamujący trwający impas w polityce finansowej, a następnie konsekwentnie realizować kompleksową strategię rozwoju opartą o cztery filary: szybki wzrost, sprawiedliwy podział, korzystna integracja, skuteczne państwo. Jak dotychczas jednak rząd z prezydentem rządzi, a chaos króluje. Jeszcze kilka tygodni i będzie za późno nawet na proponowany tu pakiet ratunkowy. Wtedy winy nie będzie jednak ponosił już tylko NBP i poprzedni rząd.

        Co zatem czynić? Otóż po pierwsze, należy natychmiast o co najmniej 15 procent zdewaluować złotego. Jego kurs – konkurencyjny dla eksporterów i restrykcyjny dla importerów – powinien wynosić nie mniej niż 4,35 złotego za euro, czyli aktualnie około 4,7 złotego za dolara. Zważywszy na wysoki poziom naszych rezerw walutowych (około 30 miliardów euro), kurs taki dałoby się utrzymać do czasu wprowadzenia euro do obiegu w Polsce. Po drugie, należy nieodwracalnie usztywnić nowy kurs w ramach systemu zarządu walutą (ang. currency board), wiążąc go na stałe z euro, co zostanie ze zrozumieniem przyjęte także w Unii Europejskiej, do której zmierzamy. Zablokowałoby to spiralę dewalucja-inflacja-dewaluacja, a zarazem wyeliminowałoby raz na zawsze możliwość spekulacji wokół kursu złotego. Wkrótce potem spadłoby też rynkowe oprocentowanie kredytów, ułatwiając finansowanie kapitału obrotowego i ekspansję inwestycyjną w oparciu o formowanie się rodzimego kapitału.    

Cały czas, oczywiście, kontynuować trzeba wiele trudnych reform strukturalnych i instytucjonalnych oraz dźwigać sukcesywnie w górę konkurencyjność polskich firm. Jednakże to te dwa kluczowe posunięcia (każde z nich osobno nie miałoby sensu) pociągnąć muszą za sobą szybkie zintensyfikowanie produkcji – zarówno na eksport, jak i poprzez substytucję części importu produkcją krajową – a w ślad za tym skokowy spadek bezrobocia oraz poprawę rentowności przedsiębiorstw. Odczuwalnie wzrosną przeto także dochody budżetowe wskutek poszerzenia się bazy podatkowej. Umożliwi to wpierw istotne zmniejszenie deficytu oraz zwiększenie wydatków na rozwój infrastruktury i inwestycje w kapitał ludzki, a później także obniżenie podatków.

Pakiet ten ma jedynie dwie wady. Pierwsza to lekkie (o około półtora punktu procentowego), przejściowe zwiększenie stopy inflacji. Szybko jednak spadnie ona do jeszcze mniejszego niż obecnie poziomu, zrównując się ze stopą inflacji w strefie euro. Druga wada to wzrost wyrażonego w złotych zadłużenia przedsiębiorstw i gospodarstw domowych, które zachęcone wyśrubowanym oprocentowaniem pożyczek w złotych, zaciągnęły kredyty zdenominowane w walutach obcych. Można im to wszakże po części skompensować – zwłaszcza w przypadku kredytów mieszkaniowych – odpowiednio adresowanymi ulgami podatkowymi. Byłby to jednak koszt niepomiernie mniejszy niż ten alternatywny, który już ponosimy i który bezwzględnie przyjdzie nam jeszcze dodatkowo dźwigać, jeśli dalej trwać będą bezowocne przetargi między rządem i bankiem centralnym na temat wysokości stóp procentowych czy też sposobów interwencji w poziom kursu walutowego. Nie tędy droga.  

        Oczywiście, proponowane zmiany wymagają skutecznej koordynacji różnych segmentów polityki finansowej i gospodarczej, a ich wprowadzenie musi oprzeć się o stosowny pakiet ustaw parlamentarnych, które powinny być natychmiast wprowadzone w życie przez prezydenta. Najlepiej byłoby, gdyby to on właśnie wystąpił w tej sprawie z inicjatywą ustawodawczą. Dramat polega na tym, że to co jest konieczne, raz jeszcze okazać może się niewykonalne. Wiadomo – polityka...