Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Środek, czyli koniec świata

 

        Rapa Nui to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Wydaje się, że dalej nigdzie na ziemi już być nie może. Ta mała wyspa wzdłuż mierzy 24 kilometry, w najszerszym miejscu ma ich nie więcej niż 12, a cała powierzchnia wynosi 117 kilometrów kwadratowych. Do najbliższego zamieszkałego punktu ziemi – w którą stronę by nie spojrzeć – jest prawie 2 tysiące kilometrów, a do najbliżej położonego kontynentu ponad 3.700. Jak ludzie tutaj dotarli to wciąż zagadka, choć badacze są zgodni co do tego, że przypłynęli z zachodu. Nie można jednak wykluczyć, że jacyś inni przybysze dostali się tutaj ze wschodu. Tak twierdzi norweski żeglarz Thor Heyerdahl, który sam w 1947 roku, płynąc od wybrzeży Ameryki Południowej, dotarł na Kon-Tiki – tratwie podobnej do tych używanych onegdaj przez Polinezyjczyków – do „pobliskiego” archipelagu Tuamotu. Być może, jak sądzą niektórzy antropolodzy, przez wieki wyspa ta była dostatecznie duża, aby pomieścić dwa różne ludy, które wszakże z sobą wojowały, doprowadzając z czasem do upadku jednego z nich.

        Rapanui – a stanowią oni nadal około 70 procent trzytysięcznej ludności skupionej prawie w całości w miasteczku Hanga Roa – uważali swoją wyspę za środek świata, zwłaszcza patrząc ze szczytu wulkanu Terevaka. W dole wokół zieleń wyspy, a dalej tylko błękit oceanu i nieba. Widać stąd, że świat jest okrągły i w rzeczy samej jest się w jego środku; jakby dalej już nic innego nie istniało. Ludzie tutaj jak nigdzie indziej byli zdani sami na siebie. I przetrwali przez wieki, choć wiele się z ich biegiem zmieniło.

Jedno wszakże trwa. Otóż wyspa wciąż żyje z niezwykłych moai – figur czy też wielkich rzeźb, a raczej posągów, które wciąż owiane są tajemnicami. Choć obecnie (co ciekawe, dopiero od zeszłego roku) w jedynej tutejszej szkole – dwunastoletnim liceum – naucza się języka rapanui, to kiedyś nie istniała jego forma pisana. Co prawda, niektórzy uczeni przyjmują, że funkcję tę pełniło pismo obrazkowe rongo-rongo, ale jest ono nadal nie odczytane. Jedyne zatem, co wiemy o przeszłości, to przekazy ustne i spuścizna materialna. Zwłaszcza słynne na cały świat – ten, którego istnienia przez stulecia tubylcy nie byli świadomi – głowy i posągi moai.

        Zmieniały się systemy ekonomiczne i polityczne, a moai trwały i stanowiły istotny element nie tylko miejscowej kultury i religii, ale także całej gospodarki. Kiedyś w epoce wspólnoty pierwotnej, potem w czasach swoistego feudalizmu przy znacznej roli kapłanów, którzy podporządkowali sobie część ludności eksploatując ją niemiłosiernie przy tworzeniu posągów, później w trakcie rozwoju wczesnego kapitalizmu. Ale wtedy już, a w szczególności współcześnie, jako podstawa rozwoju turystyki. Dziś ona jest fundamentem rosnącego strumienia dochodów miejscowej ludności, która sama wśród siebie rozróżnia Chilijczyków i Rapanui, choć formalnie biorąc wszyscy są obywatelami tego samego kraju.    

        Nie ulega wątpliwości, że do prac wymagających wielkiego fizycznego znoju i systematycznego wysiłku – wpierw przy wykuwaniu posągów z wulkanicznej skały na stokach Rano Raraku, a następnie ich ręcznego transportu oraz stawiania w różnych zakątkach wyspy na uprzednio przygotowanych ahu, czyli kamiennych platformach – stosowano ostry przymus. Mimo niebywałego uroku tego miejsca nie jest on wstanie nikogo zmusić aż do tak zabójczej w tym klimacie pracy. I wiara tutaj też cudów nie czyniła. Aby moai mogły stanąć na swoich ahu, konieczny był bezwzględny przymus i sprawna organizacja.    

Przymus ten brał się z dominacji jednych, nielicznych, nad drugimi, bardziej licznymi. Było to coś z pogranicza niewolnictwa i feudalizmu. Zarazem całe życie społeczne toczyło się wokół aktywności związanej z tworzeniem posągów. Do dziś trudno pojąć, jaka motywacja – religijna, polityczna i ekonomiczna – była w stanie przez kilka wieków utrzymać taki rytm pracy, a zwłaszcza skutecznie wymusić podporządkowanie się jej bezlitosnym rygorom. Ludzi zajętych wykuwaniem, transportem i stawianiem moai musieli wszakże utrzymywać (co sprowadzało się głównie do wyżywienia) inni, trudniący się zwłaszcza rybołówstwem, a także ogrodnictwem, choć na skromną skalę. Do dziś jakoś nie rozkwitło ono zbyt bujnie, między innymi ze względu na zbyt płytkie pokłady żyznej gleby. Wszędzie wokół pastwiska, a tylko gdzieniegdzie plantacje ananasów czy bananowców. Dominuje zatem hodowla, bardzo ekstensywna. Nie tylko krowy, ale także mnóstwo pięknych koni, które chadzają sobie swobodnie po całej wyspie, pasąc się niekiedy w cieniu moai.

        Ocenia się, że trzydziestu mężczyzn tyrających przez cały rok po osiem godzin dziennie mogło wykuć jeden wielki posąg. Nigdy nie ukończony, pozostawiony w kamieniołomach Rano Raraku olbrzym ma aż 21 metrów, a największa z postawionych figur około 10 metrów wysokości; najczęściej mierzą one od 5,5 do 7 metrów. Później aż dziewięćdziesięciu ludzi przez dwa miesiące przesuwało moai na miejsce przeznaczenia, którego przygotowanie też zajmowało kilkanaście co najmniej osób przez wiele miesięcy. Do tego jeszcze w międzyczasie inna „brygada” musiała przygotować odpowiednią drogę transportu. Tak więc wyspa żyła przez około tysiąc lat ze stawiania moai. I tak oto popyt (bezpieniężny) tworzył podaż; nie odwrotnie. Faktycznie cywilizacja tutejsza przetrwała dzięki skądinąd przymusowym „robotom publicznym”.

        Współcześnie Rapa Nui także żyje ze swoich tajemniczych figur. Coraz lepiej, aczkolwiek nie wykorzystuje się w pełni tego niebywałego potencjału turystycznego. Stosuje się raczej podejście typu „mały obrót – duży zysk”, chociaż łatwiej byłoby podnieść standard życia miejscowej ludności, gdyby pomóc jej w rozwoju sieci usług turystycznych i jednak zwiększyć obroty. Wydaje się, że rząd Chile – a kraj ten zaanektował wyspę jeszcze w roku 1888 – nie czyni w tym kierunku dostatecznie dużo.

Najważniejsze jednak, że już od 1935 roku spora część wyspy to park narodowy. Nadal więc zainteresowani będą przyjeżdżać na ten koniec świata, co dziś jest równie łatwe (niespełna 5 godzin lotu z Santiago albo ponad 6 z Tahiti), jak i drogie (bilet lotniczy kosztuje od 700 do 900 dolarów). No, ale przecież zawsze można skądś przyżeglować...

        

Rapa Nui (Wyspa Wielkanocna), 2 lutego 2002 r.