Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Święta w Buenos Aires

 

        Trudno sobie wymarzyć gorsze święta niż tegoroczne Boże Narodzenie w Buenos Aires. I w całej Argentynie. Poroniona już od pewnego czasu, bo beznadziejna próba obrony parytetu peso wobec amerykańskiego dolara nie mogła skończyć się powodzeniem. Grudniowe wydarzenia nie musiały jednak przybrać aż tak dramatycznego charakteru, jak to się stało. Nadzwyczaj gorliwie bowiem, nawet wprowadzając stan wyjątkowy, broniono zaaplikowany przez byłego prezydenta Carlosa Menema i ministra gospodarki Domingo Cavallo (a swego czasu usilnie wspierany także przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy) system monetarny, który ze środka polityki gospodarczej przerodził się w samoistny cel. Schorzenie to znamy także z naszego rodzimego gruntu.

        Samo wprowadzenie przed dekadą currency board błędem nie było. Zważywszy na skalę destabilizacji finansowej i zwichnięcia strukturalne argentyńskiej gospodarki była to wyjątkowo radykalna próba opanowania inflacji poprzez intencjonalnie nieodwracalne usztywnienie kursu. Pomimo znikomego udziału handlu z USA w bilansie płatniczym Argentyny jako kotwicę wybrano dolara amerykańskiego, a to ze względu na wielki sentyment do tej waluty, która już w latach hiperinflacji stanowiła w tym kraju drugi pieniądz, raz to wartko odpływając przez La Platę do Urugwaju i dalej do USA, innym razem powracając. Tak więc peso miało być równie dobre jak dolar. Nie udało się. Dlaczego?

        Przede wszystkim dlatego, że nie wykorzystano czasu biegnącego już pod reżimem currency board dla konsekwentnego przeprowadzenie głębszych reform strukturalnych i zdynamizowania gospodarki. Kraj – tak przedsiębiorstwa, jak i państwo – nieustannie się zadłużały, a chciwi spekulanci (tzn. inwestorzy) chętnie kredytów udzielali, nawet już wtedy, gdy nie powinny tego czynić, bo nie było realnych szans na ich spłacenie. Jak zawsze liczono na to, że MFW wymusi drakońskie oszczędności innych wydatków budżetowych, a jak to się nie uda, to koniec końców poratuje kredytem na podtrzymanie płynności. Teraz za to słono zapłacą. I słusznie, gdyż sektor prywatny musi w większym stopniu partycypować w kosztach przezwyciężania kryzysów finansowych, do których swoją zbyt pazerną i niedostatecznie rozważną działalnością po części sam się przyczynia. MFW również będzie musiał ponieść część konsekwencji finansowych. Tym bardziej, że swoją rękę do obecnego kryzysu też przyłożył, gdyż miał możliwość skierowania spraw w odpowiednim czasie na właściwe tory.

Czas ten nadszedł mniej więcej dwa lata temu, kiedy to skumulowały się fale kolejnych kryzysów przetaczających się jak tsunami: Meksyk, Azja Południowo-Wschodnia, Rosja, Brazylia. A Argentyna jest dużo bardziej uzależniona od handlu z Brazylią (ponad 40 procent obrotów) niż na przykład Polska z Niemcami (około 30 procent). Wpierw dewaluacja, a później upłynnienie kursu brazylijskiego reala postawiło zorientowaną na zewnątrz część gospodarki argentyńskiej w niezwykle trudnej sytuacji. I wtedy należało w sposób świadomy i kontrolowany – bez trwania przez kolejne dwa lata w recesji i doprowadzenia do ostatnich burzliwych zamieszek oraz otwartego kryzysu politycznego – odejść od currency board.     Dokładnie 22 miesiące temu pisałem („Gaucho i kowboje” – http://kolodko.tiger.edu.pl/eseje/prawo.htm), że „...problem z currency board – wszędzie i zawsze, gdy ono funkcjonuje – polega nie tylko na tym, jak to utrzymać, ale jak z tego wyjść”. Wówczas minister gospodarki Roque Fernandez i odchodzący prezydent Menem bardzo skutecznie wpłynęli na zmiany oczekiwań rynku zapowiadając, że Argentyna nie zdewaluuje peso, ale zdolaryzuje swój system walutowy. Tę retorykę i „zagadywanie” rynku podtrzymywali ich następcy, dzisiaj też były już prezydent Fernando de la Rua i minister Cavallo, który powrócił do władzy, aby teraz utracić ją na zawsze.

Niestety, Argentyna nie była w stanie jednostronnie, bez wsparcia USA, zastąpić peso dolarem, a to ze względu na zbyt wysoki poziom długu publicznego i zbyt niski stan rezerw walutowych. A także z powodu kilkuletniej stagnacji i recesji gospodarczej. Po raz kolejny okazuje się, że bez kroczenia ścieżką wzrostu nie ma co liczyć na możliwość rozwiązania trudnych problemów strukturalnych. Rozumiały to Chiny i Hongkong, nie pojęła tego Argentyna i – od pewnego czasu – ponownie, podobnie jak na początku lat 90., nie pojmuje Polska.

My wszakże mamy jeszcze szanse uciec przed tego typu kryzysem, ale dalsza uparta kontynuacja błędnej polityki finansowej – zwłaszcza pieniężnej – swoje zrobić musi. Zegar tyka. W końcu przyczyną argentyńskiego dramatu jest uleganie przez zbyt długi okres iluzji, że w warunkach kryzysu w sferze produkcji stabilizację finansową można utrzymać drogą cięć wydatków budżetowych oraz utrzymując bardzo wysokie realne stopy procentowe. A to, ograniczając popyt wewnętrzny, jeszcze bardziej przecież pogłębia kryzys w sferze produkcji. Wówczas dochodzi do tak drastycznych wyborów, jak ostatnio w Argentynie: czy płacić starszym ludziom należne im emerytury, czy też obcym bankom należne im odsetki? Czy finansować na bieżąco elementarne potrzeby socjalne, czy spłacać przypadające właśnie raty zagranicznego zadłużenia? Sprawujący przejściowo funkcje prezydenta Adolfo Rodriguez Saa w odróżnieniu od swego poprzednika nie ma złudzeń, że jeśli nie można wszystkich zobowiązań zaspokoić naraz, to jednak wpierw trzeba wypłacać należności emerytom i pracownikom sfery budżetowej.

Co ważne – i obiecujące – tych złudzeń nie ma także wielu wypowiadających się ostatnio czołowych polityków państw G-7, którzy podkreślają, że Argentyna bynajmniej nie musi się liczyć z sugestiami MFW o konieczności zrównoważenia budżetu na rok 2002 drogą nieakceptowanych przez ludność cięć wydatków. To po prostu w tej fazie nie było i nie jest możliwe.

Co do kursu walutowego zaś, nie są jasne zapowiedzi urzędującego prezydenta w sprawie wprowadzenia jakiejś drugiej, równoległej waluty. To nie ma większego sensu. Teraz tym bardziej – szkoda, że po poniesieniu takich kosztów i strat – nieuchronna jest dewaluacja. Potem jednak nadal pozostanie dylemat, jak w przyszłości kształtować kurs peso i z czego spłacać dług w wysokości 135 miliardów dolarów?

Teoretycznie po znaczącej (rzędu 25 procent) dewaluacji można by podjąć się próby zdolaryzowania systemu pieniężnego, ale to była opcja do rozważania jeszcze 10 dni temu. Teraz raczej już nie, a na pewno nie, jeśli tego zdecydowanie nie poprze USA, na co bynajmniej się nie zanosi. Pozostaje zatem upłynnienie kursu. I ciężka, mozolna praca oraz długoletnia normalizacja. Udać może się to tylko na ścieżce wzrostu gospodarczego. W MFW już też nie mają co do tego złudzeń. A nikt nie powinni mieć złudzeń, że produkcja rosnąć może jedynie wówczas, gdy rośnie popyt.

 

Warszawa, 24 grudnia 2001 r.