Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawać czy oszczędzać?

 

        Ekonomiści będą zawsze potrzebni. Choćby po to, żeby się z sobą nie zgadzać. I zawsze innym - zarówno laikom, jak i fachowcom - mieszać będą w głowach, głosząc niekiedy naprawdę, a przy innej okazji tylko na pozór sprzeczne poglądy i nawzajem wykluczające się teorie. Dotyczy to także wydatkowania i oszczędzania dochodów. Dyskusja na ten temat znowu jest bardzo ożywiona, zwłaszcza w USA, które stoją w obliczu recesji. Jedni mówią, że już nadeszła, inni natomiast twierdzą, iż niechybnie nie uda się przed nią umknąć, jeśli konsumenci nie zechcą istotnie zwiększyć swoich wydatków. Są wszakże i tacy, którzy twierdzą coś wręcz odwrotnego, a mianowicie orzekają o zbyt niskim poziomie strumienia wewnętrznych oszczędności, zwłaszcza w porównaniu z innymi krajami, z którymi przychodzi USA konkurować. Konsekwentnie wypadałoby zatem mniej wydawać, a więcej odkładać, a tym samym w skali makroekonomicznej więcej inwestować. Kto wobec tego ma rację i czy lepiej relatywnie więcej wydawać, czy też oszczędzać?

        Dylemat ten ma nie tylko swój teoretyczny wymiar. Aktualnie jest to również nader praktyczny problem. Co do pozytywnych tendencji gospodarczych w przyszłości, obawiając się dość panikarskich reakcji konsumentów po ataku terrorystycznym 11 września (aczkolwiek rozliczne komentarze mediów na temat rzeczywistych i urojonych konsekwencji tamtych tragicznych wydarzeń spowodowały dużo więcej spustoszenia niż one same), kreślono scenariusze głębokiego spadku zaufania konsumentów. W ślad za tym, oczywiście, poszłyby mniejsze bieżące wydatki - z wszystkimi tego negatywnymi skutkami dla średniookresowej koniunktury gospodarczej.

Tak się jednak nie dzieje. Otóż po przejściowym spadku wydatków amerykańskich gospodarstw domowych we wrześniu, już w październiku ponownie one wzrosły. I to realnie o ponad 7 procent. Decydujący wpływ miała tutaj skokowa - bo aż o jedną czwartą - sprzedaż samochodów osobowych sprowokowana zastosowaniem specjalnych zachęt finansowych (nieoprocentowane kredyty na zakup zaoferowane przez największe firmy samochodowe). Pomijając ten epizod, sprzedaż wzrosła już tylko o 1 procent. To wciąż budzi obawy tych ekonomistów, którzy w popycie słusznie widzą główny czynnik stymulujący lub hamujący ekspansję gospodarczą oraz wzrost produkcji. Tak z pewnością jest na krótką metę w zrównoważonej gospodarce, z głębokim rynkiem konsumenta oraz niewykorzystanymi rezerwami mocy wytwórczych oraz elastycznym rynkiem pracy, czyli mówiąc wprost - z odpowiednią armią wykwalifikowanych bezrobotnych skłonnych od razu podjąć oferowaną im pracę. Całkowicie te warunki spełnia gospodarka amerykańska, jak i inne wysoko rozwinięte kraje.

Natomiast nie jest już to oczywiste w odniesieniu do wielu innych państw, w tym krajów posocjalistycznej transformacji, także Polski. W tych bowiem przypadkach stan równowagi (czy też raczej nierównowagi) jest wciąż chwiejny i nie każdy przyrost dochodów i efektywnego popytu musiałby przełożyć się na wzrost gospodarczy. To zależy od struktury dodatkowego popytu i podażowej elastyczności istniejącego aparatu wytwórczego, a ta z natury rzeczy jest mniejsza w krajach mniej rozwiniętych.

W USA natomiast tak jak w długim okresie wzrost produkcji i zatrudnienia zależy od inwestycji - a te, jak wiadomo, w dużym stopniu finansowane są napływem kapitału zagranicznego, a więc cudzymi oszczędnościami - tak w krótkim okresie warunkowany jest on przyrostem popytu. I to nam wyjaśnia pozorny dylemat: oszczędzać czy wydawać? Obecnie zatem - właśnie z perspektywy okresu krótkiego, w którym nie zmieniają się ani rozmiary mocy wytwórczych, ani też ich struktura - lepiej, aby ludzie zechcieli nieco lżejszą ręką wydawać swoje pieniądze. Czy zechcą?

Amerykańskie gospodarstwa domowe zamierzają przeznaczyć na gwiazdkowe prezenty przeciętnie 462 dolary. Jest to o 28 dolarów mniej niż rok temu. Ile w końcu wydają, dopiero się przekonamy, gdyż sprzedawcy zabiegają o względy kupujących chyba jak nigdy dotychczas. Ale znowu okazuje się, że "nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło", potrzebni więc są ekonomiści ze swoimi odmiennymi interpretacjami. Otóż o ile zniżkowa tendencja cen energii wpływa ogólnie korzystnie na wzrost gospodarczy, o tyle może ona także psuć koniunkturę w gospodarkach, które tak mocno uzależnione są od wydatków konsumpcyjnych. Jeśli cena ropy naftowej miast 28 dolarów za baryłkę wynosić będzie tylko 18 dolarów, to w skali roku Amerykanie zaoszczędzą na tym aż 50 miliardów dolarów, wydając ich około 300 zamiast 350 miliardów na zużywaną energię. Jeśli nie zechcą przeznaczyć wyzwolonych tą drogą kwot na zakup innych dóbr i usług, to tylko z tego tytułu PKB może być niższy o 0,5 procent. Jednakże w dłuższym okresie bezsprzecznie niższe ceny energii są czynnikiem dodatkowo stymulującym wzrost. Podobnie jak mogą nim być nowe moce wytwórcze powstające w międzyczasie w wyniku inwestycji sfinansowanych tym dodatkowym strumieniem oszczędności.

Oczywiście, taki spadek cen energii ma małe znaczenie w Południowej Kalifornii, gdzie zimą nie pali się w piecach, a większość domów nawet nie zna takiej instytucji. A jak ktoś bardzo chce, to jeszcze w końcu listopada może popływać w Pacyfiku (choć woda już zimna...). Co ciekawe, wzdłuż plaż wciąż widać, jak niektórzy tłoczą ropę naftową ze swego poletka z jedną pompą w ogrodzie i też się martwią, że energia ponownie tanieje. Ale jak nie tak dawno temu przecież  drożała, to martwili się jeszcze bardziej. Podobnie jak ekonomiści, którzy skądinąd martwią się zawsze.   

Nam zaś liczyć pozostaje tylko na to, że - skoro nie chce się w Polsce ożywić produkcji właśnie od strony impulsów popytowych, zmieniając stosownie parametry polityki finansowej i dochodowej - popyt konsumpcyjny w USA i innych bogatych krajach będzie jednak rósł. Przy okazji, miejmy nadzieję, także na towary importowane z naszego kraju. Musi to być jednak coś bardziej atrakcyjnego niż bombki choinkowe, bo tych tutaj też mało kto dla strojenie palm potrzebuje. A jeśli nawet, to sukcesywnie wypierają nas z tego rynku Chińczycy. Kalifornia Południowa, ale gospodarka globalna.

        

Santa Ana, 25 listopada 2001 r.