Aktualności | O nas | Konferencje | Seminaria | Publikacje | "Tygryski" | Kontakt | Linki | Mapa serwisu

 

Eseje

 

Eseje

Nowe Życie Gospodarcze

Magazyn Olimpijski

Prawo i Gospodarka

Przegląd

Panorama

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wiatr w żagle 

        Chociaż zdecydowanie bliższe mi aktywne uprawianie sportu niż bierne kibicowanie, to nie jest też mi to obce. Każdy z nas daje się ponieść pasji podziwiania zmagań innych, zwłaszcza na światowym poziomie. Inaczej wszakże patrzymy na zawody, w których uczestniczą wielkie grupy sportowców, inaczej na elitarne imprezy, gdzie sportowców jest ledwie kilkudziesięciu lub kilkuset, a widzów masy. Ważne też jest, ile to kosztuje. W tym miejscu przemawia także moja dusza ekonomisty i finansisty, bo kibicować mistrzom jest przyjemnie, ale i kosztownie. Niekiedy nawet bardzo. Dlatego też zawsze będzie stało przed nami pytanie: na co nas stać, a na co nie?

Czy warto łożyć doprawdy duże pieniądze, na przykład na organizację wyścigów samochodowych formuły pierwszej, czy też może lepiej spożytkować je na inne cele, na przykład na wspieranie sportu szkolnego? W najbogatszych państwach, jak chociażby w USA, tego dylematu nie ma, ale w większości krajów taka alternatywa występuje z całą ostrością. Sponsorować imprezy z masowym uczestnictwem, ale za to niekiedy z widownią mniejszą niż liczba samych zawodników - jak na przykład przyciągający ponad 20 tysięcy biegaczy waszyngtoński maraton, na który wręcz trudno się zapisać - czy też zmagania bardzo elitarne, ale za to z masową widownią telewizyjną, jak chociażby turniej PGA w golfa? To są pytania, przed którymi będziemy stali zawsze, zawsze bowiem rywalizacja sportowa będzie wzbudzała zainteresowanie kibiców, ale zawsze też jej zorganizowanie będzie kosztowało. Niestety - coraz więcej.

        Refleksje te nasuwają się w związku z pasjonującą walką o Puchar Ameryki w żeglarstwie. To nie Wyścig Pokoju, ale jedna z najbardziej elitarnych, a zarazem najkosztowniejszych imprez sportowych świata. Co do kosztów w przeliczeniu na ilość startujących w kilkumiesięcznych regatach zawodników, jest jedną z najdroższych. Aby w niej wystartować, trzeba mieć nie tylko jacht najwyższej klasy, ale także - bagatela - kilkadziesiąt milionów dolarów. Tego roku takich ekip - obok obrońców tytułu - zebrało się raptem jedenaście.

Jacht musi być rodzimej produkcji, co oznacza, że na przykład ekipa Brazylii musiała płynąć na łódce tamże skonstruowanej. Pełnomorskie jachty sportowe też doczekały swej epoki high-tech, co nie tylko znakomicie podniosło ich walory manewrowe i szybkość, ale także ceny. W wypadku Polski byłoby nas stać technicznie na zbudowanie odpowiedniego jachtu, ale finansowo w tej fazie wydaje się to bardzo trudne, skoro mecenat państwa  skończył się, a prywatny wciąż jest za ubogi na tego rodzaju przedsięwzięcia.  

Mało kogo w istocie stać na udział w potyczce o żeglarski Puchar Ameryki. O to zresztą też chodzi organizatorom, bo fakt ten podnosi i tak niebywały prestiż imprezy. W edycji 1999/2000 zamierzali wystartować Rosjanie, ale szybko okazało się, ze choć jest jacht i niezła załoga, to nie ma nawet na wpisowe, bo to kolejne wiele milionów dolarów. Ale czy doprawdy byłoby warto w tym rosyjskim i podobnych wypadkach wydawać masę pieniędzy na tak niemasowe przedsięwzięcie? Zawodowy mistrz żeglarstwa, nasz znakomity żeglarz, dwukrotny zwycięzca Admirals Cup, Karol Jabłoński, który obserwował zmagania w zatoce Hauraki pod Auckland, pewnie odpowie, że tak. Zresztą wraz z redaktorem Leonem Popielarzem z TV Szczecin już podjął działania zmierzające w tym kierunku. I to się liczy.  

Inny mistrz - Mateusz Kusznierewicz, któremu osobiście kibicowałem i gratulowałem "złotego" sukcesu na wodach pod Savannah podczas Igrzysk 1996 roku - myśląc o kolejnych olimpijskich zmaganiach, tym razem na akwenie Botany Bay pod Sydney, na Hauraki też niedawno trenował. Myślę, że wołałby jednak, aby tak wielkie pieniądze szły na rozwój masowego żeglarstwa, skoro nie może starczyć i na jedno, i na drugie. A nas na to wszystko nie stać. Może za jakiś czas, ale wątpię, aby już podczas następnej serii America's Cup w roku 2005. W żeglarstwie zatem jak w polityce gospodarczej: wciąż trzeba dokonywać wyborów i nie tylko patrzeć, skąd wiatry wieją, ale również skąd brać pieniądze na to, aby w ogóle mieć szansę złapać je w swoje żagle.    

Podczas żeglowania na południowym Pacyfiku,  Amerykanie rywalizując z Włochami o wejście do finałowej rozgrywki narzekali, że tracą grunt - a raczej wodę pod kilem - bo nie mają dostatecznie dużo pieniędzy na obsługę. Nawet wymiana złamanego masztu "AmericaOne" okazała się problemem. Włosi zaś mieli pod ręką rezerwę finansową 50 milionów dolarów. Super bogaty sponsor grosza nie żałował, a w tych regatach tylko na niezawodnym sprzęcie można udowodnić swoje mistrzostwo. Zwyciężyli zatem Włosi, wygrywając ostatni rozstrzygający wyścig i w sumie wszystkie biegi 5:4. Grają więc swoją rolę tak pieniądze, jak i wiatry. Nade wszystko jednak - sportowcy, bo to oni decydują, że w końcu na linii mety różnice są niekiedy sekundowe. Potwornie drogie są te sekundy...

Na Włochów i ich srebrzysty jacht "Prada" czekał obrońca tytułu - czarny "Team New Zealand". Podziwiałem go w Yacht-Club w Aucland, przy Viaduct Basin, gdzie od pięciu lat wyeksponowany jest wspaniały puchar Louisa Vittona, który "kiwi" - bo tak się powszechnie określa nowozelandzką 16-osobowa załogę - zdobyli w 1995 roku. Wtedy, w finale pod San Diego, na przeciwległym krańcu Oceanu Spokojnego, pokonali Amerykanów, wygrywając 5:0. A do tamtego czasu to Amerykanie nieustannie zwyciężali, ostatnio dwukrotnie (1987 i 1988) płynąc na "Stars and Stripes", a w 1992 roku na "America3". Teraz po raz pierwszy w historii pojedynek o Puchar Vittona rozegrał się na linii Oceania-Europa. Amerykanie kibicują. A trofeum po kolejnym zwycięstwie "kiwi" nadal dumnie stoi w przystani na antypodach. Ciekawe, kto złapie wiatr w żagle następnym razem? I ile będzie go to kosztować...